Stukot i łomot były coraz głośniejsze. Szczęk oręża niósł się po korytarzach zamczyska Edelsteinów, kolejne krzyki zabijanych świdrowały powietrze. Ginęli wszyscy, francuscy chevaliers, austriaccy ritterzy oraz węgierscy lovagok. Elizabeta ścisnęła mocniej rękojeści miecza i sztyletu. Roderich wzniósł w górę ostrze zweihandera. Jego ciemnofioletowe oczy były wpatrzone w drzwi do komnaty. Usta miał zaciśnięte, a mięśnie napięte.
Atak na fortecę rodu nastąpił wieczorem, niespodziewanie. Nic nie wskazywało, że rozpęta się istne piekło. Póki tajemniczy podróżni nie przybyli pod schloss i nie postrzelili z kusz wartowników. Kochankowie wówczas spędzali czas na rozmowie w prywatnych komnatach Austriaka, gdy dobiegła ich wieść o ataku i wdarciu się do wewnątrz napastników. Początkowo Węgierka rwała się do bitki, lecz Edelstein przekonał ją, żeby się nie narażała i on ją w razie czego obroni. Posłuchała go, naiwnie w to wierząc. A teraz czekali, niby dwa barany na rzeź. Jedynie uspokajająca obecność Rodericha powstrzymywała ją od wyważenia wrót i masowego mordu.
Szczęk broni stawał się coraz głośniejszy. Elizabeta przestępowała z nogi na nogę, walcząc z sobą, by pozostać w miejscu. Rozum podpowiadał, żeby pozostać w miejscu i poczekać. Wojenny instynkt jednak, wypracowany latami walki o wolność, domagał się rzucenia w wir wydarzeń. Ścisnęła mocniej miecz i sztylet. Zagryzła dolną wargę. Nie chciała się do tego przyznać mężczyźnie, ale bała się. Bała, jak każdy zresztą przed walną potyczką. Słyszała, że Lutzifer zabił Francisa, Antonia i Lovina, a to oznaczało, że wyeliminuje i Rodericha. Nie obawiała się, że ona zginie, drżała o ukochanego. Choć nie uchodził za złego szermierza, był od niej mniej doświadczony na polu bitwy. A to oznaczało, że mógł szybko zginąć. A ona nie chciała tracić tego, którego kochała z całego serca. Planowali przecież zaślubiny, gdy skończy się wojna z Beilschmidtem. I to, że zamieszkają razem. Nawet zastanawiali się, kto będzie na liście gości, czym Węgierka ozdobi swą suknię ślubną. Ba, kto będzie im grał. Teraz jednak okrutny los miał pokazać, czy ich zamiary przetrwają lub też przeznaczenie zakpi z nich okrutnie, obracając marzenia o własnym skrawku nieba wniwecz.
Wkrótce szczęk ucichł. Ostatni obrońcy padli przy akompaniamencie okropnego wrzasku. Francuzi, choć w opinii bardziej doświadczonych w wojnach nacji jak na przykład Węgry czy Polska uchodzili za kpów, których chyba jeno kobieta by najlepiej poprowadziła, wybili całą załogę węgiersko-austriacką. To oznaczało, że pozostała tylko ich dwójka. Roderich spojrzał znacząco na ukochaną. Jakby pytał, czy jest gotowa pójść z nim do bram Raju, jeśli polegną. Węgierka kiwnęła potwierdzająco głową. Poszłaby za nim nawet do samego Piekła. Dwóch napastników zaczęło wyważać drzwi. Lada chwila mieli się wedrzeć do pomieszczenia. Jeszcze chwila. Jeszcze moment.
Wpadli do środka. Nikt nie wiedział, jak się nazywali pierwsi, którzy padli pod ciosami austriackiego zweihandera. Następny zginął z puginałem w szyi, kolejny został przerąbany niemal wpół. Elizabeta przydepnęła trupa, wyciągając miecz. W samą porę, by odciąć głowę kolejnego Francuza. Blondyn z grymasem przerażenia w oczach i rozwartymi ustami padł. Roderich tymczasem rozsiekał dwóch napastników. Następnie przyjął cios klingą pałasza na zastawę. Pchnął i wykonał szerokie cięcie, pozbawiając go korpusu. Wyciągnął mizerykordię zza pasa i dobił go. Odruchowo wykonał ręką ze sztyletem ruch w tył, wbijając go w gardło kolejnego przeciwnika. Wojownik, najprawdopodobniej Szampańczyk, złapał się za gardło i zacharczał, zalewając się własną krwią. Austriak tymczasem ciął z półobrotu, podnosząc się gwałtownie. Jednak jego cięcie zostało sparowane przez klingę flamandzkiego miecza. Wkrótce wrzasnął z bólu. Ostrze puginału przebiło jego pierś, wbijając się głęboko i sięgając serca.
Elizabeta usłyszała to wśród zgiełku. Podbiegła z zakrwawioną bronią w ręku i kaftanem popapranym krwią. Rzuciła miecz i sztylet obok ukochanego i chwyciła go za ramiona.
- Roderich! Rodi! Błagam! Nie umieraj! - zaczęła wyrzucać z siebie słowa. W oczach zbierały jej się łzy - Żyj! Kochanie, proszę, żyj! Nie zostawiaj mnie samej! Nie odchodź!
- Eliza - pobladły Austriak usiłował się uśmiechnąć, jednak kaszlnął. Z ust wypływały mu szkarłatne strużki. - Musisz. Żyć. Jeśli. Jeśli. Masz. Ich pokonać. Weź ją. Weź. Moją krew.
- Nie! - pokręciła zrozpaczona głową brązowowłosa, nieomal płacząc. - Nigdy! Na Boga, nie zrobię tego!
- Musisz - blask w oczach mężczyzny gasł. - Tylko tak. Ci się. Uda wygrać. Krew. Ona... Zawsze... Będziemy razem - i zwisł jej w ramionach.
- NIEEEEEEE! - zawyła niczym ranione zwierzę. Razem z krzykiem popłynęły łzy, mieszając się z posoką. Francuzi opuścili miecze i pałasze. Z ich twarzy, skrytych w cieniach kapalin, nie dało się wyczytać nic.
- Piękna scena - dobiegł ich drwiący głos jednego. Elizabeta przez łzy spojrzała w tamtą stronę. Mężczyzna, najpewniej dowódca, stanął na rozstawionych nogach i z założonymi na piersi rękami. Ubrany w przeszywanicę z wszytymi elementami zbroi, w saladzie i z flamandzkim mieczem przy pasie górował nad żołdakami wzrostem i posturą.
- Nie broń się, Elizabeta. Opór nie zda się na wiele. No chyba, że chcesz, by moi chłopcy później się z tobą zabawili - uśmiechnął się drapieżnie. Mimo płaczu, Węgierka mogła dostrzec jego zimne, stalowoniebieskie oczy. Mężczyźni zarechotali.
- Milcz, do kurwy nędzy - wysyczała. - Wyrżnę was wszystkich! WSZYSTKICH! - wrzasnęła. Po czym wpiła się w gardło martwego ukochanego. Przegryzła żyły, pijąc krew Austriaka. Tak długo, aż nie wypiła ostatniej kropli. Następnie wyszarpnęła z piersi mężczyzny puginał. Otoczyła ją jakaś ponura, krwistoczerwona aura. Podniosła się. Francuscy najeźdźcy, przysłani przez Lutzifera Beilschmidta zbledli.
Co było dalej, Héderváry niezbyt pamiętała. Jak przez mgłę docierały do niej krzyki i wrzaski. Zdawało jej się, że patrzy oczami innej istoty, która była, a zarazem nie była nią. Mogła poczuć mrok, dotknąć go i pozwolić mu działać. Świadomość wróciła jej, gdy było po wszystkim. Spojrzała na komnatę. Prawie wszędzie zalegały trupy poległych wrogów. Tylko jeden, dowódca w saladzie, siedział skulony pod ścianą, wpatrując się w nią z przerażeniem. Nie było się co mu dziwić, Elizabeta Héderváry wyglądała w tej chwili strasznie. Z poszarzałą i obryzganą plamami posoki twarzą, rozwianymi włosami, potężnymi kruczymi skrzydłami i czterema kościanymi mackami, wyposażonymi w ciernie wyglądała co najmniej jak demon z czeluści Piekła.
- Jak cię zwą? - zapytała zimno.
- J... Jacques - odparł.
- Powiedz swojemu panu, że mnie nie dostanie - wysyczała. - A teraz giń mi z oczu, zanim cię zamorduję, ścierwo!
Mężczyzna posłusznie zerwał się do ucieczki, potykając się o ciała swoich ludzi, poległych w walce przeciwko jednej Węgierce. Ta zaś podeszła do zwłok Rodericha. Spojrzała na niego smutno, po czym uczciła go minutą ciszy. Zamknęła mu oczy, po czym wzięła do rąk miecz i sztylet. Otarła je o kaftan najbliższego trupa. Wsadziła je do pochew. Następnie podeszła do gotyckiego okna. Wybiła je uderzeniem pięści. Szkło rozleciało się na kawałki. Jakby wiedziona instynktem, wyleciała przez okno i zawisła nad schlossem, rzucając mu ostatnie spojrzenie. Przerażająca niczym anioł śmierci, odleciała. Teraz liczyło się tylko jedno - uciekać. Jak najdalej, na wschód. Może do Syrii, Persji albo Rusi. W ostateczności na Sybir. Gdziekolwiek, byle z dala od Lutzifera.
Nad światem wisiał bladokrwawy księżyc.
CZYTASZ
Hetalia Axis Powers - Zapomniane opowieści
Fiksi PenggemarA co by było, gdyby bohaterowie z "Hetalii" funkcjonowali w mrocznych realiach średniowiecza? I to dodajmy takiego ponurego i brutalnego? Jaką tajemnicę skrywa Elizabeta Héderváry? Czemu Lutzifer Beilschmidt zaczął ekspansywną politykę? Czy Słowiani...