L

149 13 26
                                    

JEDEN

_______________________________________

Amicitia Concordia Soli Noscimus. Sami uczymy się przyjaźni i harmonii. Był początek lat dwudziestych, kiedy Jack Wyllys na własnej skórze przekonał się, czym jest ów przyjaźń i ów harmonia, której sam musiał się nauczyć. Tabliczka z wyrytym „L" wśród kwiecistych ornamentów patrzyła na niego za każdym razem, kiedy akurat przechodził obok i kusiła go jakąś nienazwaną siłą. Spoglądał na nią w taki sposób, jakby symbolizowała życie, którego już nie pamiętał, mglisty przebłysk dawnego świata, a zarazem coś ekstrawaganckiego, dotąd nieosiągalnego. Metryczka była niewielka i znajdowała się na drzwiach prowadzących do pokoju tajemnic, drogi do rozwiązania największych sekretów tej szkoły. Pod znaczkiem, pewnego rodzaju ekslibrisem, znajdował się podobnie interesujący cytat. Po łacinie. Jack czytał go już tak wiele razy, że umiał przywołać w pamięci każdą pojedynczą literkę sentencji. Amicitia Concordia Soli Noscimus. Zagłada. Studiował łacinę tak długo, że z łatwością zrozumiał przekaz, lecz jednocześnie nie mógł oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie na miejscu. Nie potrafił powiedzieć, co dokładnie, ale jego intuicja gotowała się, jakby miała gorączkę zawsze, gdy stawał twarzą przy drzwiach przed zajęciami u profesora Monroe i wpatrywał się nieruchomo w to zdanie, prześladujące go w snach. Co znaczyło? Dosłownie? Doskonale zdawał sobie sprawę. Dla niego samego? Na to pytanie odpowiedzi wciąż szukał i mimo starań nie potrafił jej odszukać. Tajemnicza siła samego stowarzyszenia wnikała głęboko w historię Uniwersytetu Yale w New Haven, sięgała bodaj roku tysiąc siedemset pięćdziesiątego piątego lub jeszcze dalej, jednak Jack nie był pewny. Nigdy nie był zbyt dobry w zapamiętywaniu dat, a liczby w każdej kombinacji przysparzały mu nie lada trudności. Nie był też zaciekłym fanem historii, w przeciwieństwie do swoich przyjaciół. Lubił literaturę i łacinę, ale doskonale wiedział, że wśród kolegów i tak uchodzi za najgłupszego i najmniej uzdolnionego. Być może pokrywało się to z rzeczywistością, lecz nikt nigdy głośno nie nazwał Jacka „intelektualną miernotą", a sam chłopiec wolał żyć w przekonaniu, że przynajmniej część świata go szanuje. Niemniej jednak był przekonany, iż ma najmniejsze szanse dołączyć do Stowarzyszenia. Przyjrzał się uważnie progowi. Nigdy nie miał go przekroczyć. Wyllysowi za specjalnie nie zależało ani na przywilejach, ani na zasługach, nie przejmował się złymi stopniami i zbywającymi go dziewczętami, które nigdy nie pisywały do niego liścików i nie odpowiadały na jego własne, czy wrednymi prefektami zabierającymi mu sprzed nosa drugie śniadanie — sprawa Linonian stanowiła wyjątek. On musiał do nich należeć. Odkąd tylko wszedł do Yale i dowiedział się o ich istnieniu od Nathana Hale'a, był przekonany, że są jego przeznaczeniem.

— Nie stój tutaj i nie gap się tak, bo uznają cię za desperata — powiedział James Hillhouse szeptem, łapiąc go za łokieć. — A wtedy możesz pomarzyć o skórzanych fotelach i prestiżu. Tego naprawdę chcesz? Rusz dupsko, Wyllys.

Jamesa znał jeszcze z poprzedniej szkoły i od samego początku traktował jak najlepszego przyjaciela. Był niezwykle przystojnym młodzieńcem, o czarnych włosach i przenikliwych, inteligentnych oczach schowanych za okrągłymi okularami. Zawsze ubierał się dobrze, udając bogatego, choć wszyscy jego przyjaciele doskonale wiedzieli, jak jest naprawdę. Do Yale dostał się cudem i tylko dzięki znajomościom wuja, który sprawował rolę adwokata w mieście i był powszechnie szanowany. Nie miał dzieci, dlatego, po śmierci matki Jamesa, wziął go do siebie na wychowanie. Nie był człowiekiem dobrym i często bił chłopca, gdy ten był młodszy, lecz Hillhouse mimo to nie miał mu tego za złe, sądząc, że zawsze mógł trafić gorzej. Niestety, jak na złość, wuj miał jeszcze jedną, wyjątkowo istotną wadę — nie lubił wydawać pieniędzy. Zwłaszcza na rzeczy tak niepotrzebne jak nowe kamizelki, żakiety i marynarki. James miał swoje dojścia, ale nigdy nikomu nie powiedział, skąd sprowadza tak piękne, eleganckie i przede wszystkim markowe ubrania. Nawet Jackowi, chociaż Wyllys sądził, że gdyby ładnie go zapytał, z pewnością otrzymałby odpowiedź. Jednak po co? Sam Jack biedny nie był i zawsze znajdywał pieniądze na wszystko, a nie chciał wyjść na wścibskiego w oczach przyjaciela.

LinoniaWhere stories live. Discover now