Wysoki brąz włosy chłopach biegł po torach na środku łąki, cały roześmiany patrzył się w niebo, śmiał się do Luny w pełni, śmiał się pomimo zaschniętych łez na policzkach, śmiał się pomimo bólu jaki odczuwał, śmiał się ze swojej pozornej wolności, śmiał się z tego jak jego życie się potoczyło, śmiał się ze świata, będącego pozornie pięknym...
Nagle stanął. Rozejrzał się. Uśmiech nadal błąkał mu się po ustach. Popatrzył w tory przed jak i za sobą. Zaczął powoli iść po lini wyznaczonej przez metalową część prowizorycznej drogi. W końcu znów zaczął biec. Biegł ile sił w nogach, ile powietrza w płucach, biegł puki się nie potknął o własne nogi.
Padł głucho na drewniane pasy i leżał. Leżał tak może minutę a może kilka, może kwadrans, może dwa, a może minęła już godzina, albo dwie, czy trzy...W końcu odwrócił się w stronę nocnego nieba. Długo patrzył na gwiazdy. Wzrokiem natknął się jednak na nią... Na tą co sprawia największy ból, na tą którą jedni nazywają naturalnym satelitą błękitnego ciała naszej matki, na tę którą wielu podziwia wzrokiem, lecz nie każdy ma z nią tak bliskie relacje... Brunet takowe miał. Nienawidził jej całym sobą, nienawidził jej prawie tak samo jak własnego ciała, nienawidził tego jak delikatnie wyglądała na nocnym niebie, a ile tak naprawdę zadawała bólu i nienawidził jej, bo to przez nią zaczął nienawidzieć samego siebie...
Patrząc tak na nią nie mógł uwierzyć w to jak niebo jest tego dnia czyste, ani jednej chmurki. Luna wydawała się ogromna, wydawało mu się, że widzi jej ogromny, piękny, krwiożerczy uśmiech. I znów zaczął płakać, a czas jakby niekontrolowanie przyspieszył. Nagle popadł w niespokojny sen, pełen koszmarów, zdeformowanych ludzi i krwi. Otworzył oczy.
Ciemność i odgłosy łąki przekonały go, że nadal żyje. Żyje w świetle księżyca, jego Luny.
Nie miał siły by wstać, patrząc na zegarek wiedział, iż za godzinę ma przejeżdżać tamtędy pociąg, ale nie chciał wstawać. Nie chciał dalej żyć w bólu. Jednocześnie nie chciał umrzeć w tej wszechobecnej ciszy. Chciał by ktoś usłyszał jednak jego niemy krzyk, chciał się komuś wyżalić, chciał wyjaśnić, dlaczego zamierza to zrobić, chciał być zrozumianym.
Wyjął telefon, znalazł numer, zadzwonił.
Po drugiej stronie odezwał się niski głos mężczyzny, lub chłopaka... tego brunet nie wiedział, nie obchodziło go, kto odebrał jego ostatni telefon, ważne było, że ktoś się zainteresował nim, że naprawdę ktoś odebrał.-Cześć z tej strony Syriusz, co się dzieje?
-Em... Hey... W sumie nic takiego... Chciałem tylko z kimś porozmawiać - jego głos drżał. Powiedział sobie, że już więcej nie musi być silny, wiec rozpłakał się. Nie próbował tego w żaden sposób zatrzymać, po prostu leżał na torach i płakał. On nie chciał umierać, ale nie chciał żyć w ciągłym bólu, uznał, że lepiej będzie jak raz mocniej zaboli, a już więcej nic się nie stanie...
-Hey, hey, hey proszę nie płacz... Proszę powiedz co się dzieje... - mówił powoli, zniżył głos do szeptu.
-J-j-a... nic się nie dzieje... T-tylko chciałem z kimś porozmawiać, kończąc pewien rozdział...- powiedział, patrząc się na swoje nogi wystające zza metalowej linii ~ciekawe czy wessie je pod koła pociągu, czy może koła zadziałają jak nóż do pizzy i zgrabnie je odetną?
-Powiedz, więc co robisz?
-Leżę.
-A można wiedzieć gdzie?
-Sam nie wiem... Od Werton biegłem po torach i dotarłem tutaj. Wiesz... Jest tu tak pięknie... Wszystko jakby jednocześnie śpi jak i żyje pełnią swego krótkiego życia, a na to wszystko patrzy się ona... Uśmiecha się przebiegle, zabije to wszystko co piękne, nawet ta piękna sowa, która huczy gdzieś w tle, w dalekim lesie. Nawet jej nie oszczędzi...
CZYTASZ
Wolfstar na niebieskiej linii |one shot|
FanfictionPewien zagubiony chłopak dzwoni na niebieską linię, by po raz ostatni z kimś porozmawiać. Mimo że kończy im się czas, obaj nadal tworzą symfonię swych historii. Czy obydwoje przeżyją tą ciężką próbę?