Rozdział 1

49 4 0
                                    

       Biegłam po niestabilnych skałach, szukając brata. Co chwilę zatrzymywałam się, aby zabić podążających za mną orków. Nagle zobaczyłam postać osuwającą się na zamarzniętą rzekę.

       − Thorin! – Zerwałam się z łóżka z krzykiem. 

       Co noc śnił mi się ten sam koszmar; krasnolud umierał na moich oczach, a ja nie mogłam nic zrobić. Po bitwie o Morię obiecaliśmy sobie, że podczas walki zawsze będziemy mieć się w zasięgu wzroku.

       – Gdybym mu wtedy towarzyszyła, to nic by się nie stało... − mruknęłam cicho.

       Otarłam mokre od łez policzki, po czym podeszłam do toaletki. Zaplotłam włosy w warkocz i jeszcze raz przetarłam twarz. Oczy miałam zaczerwienione i opuchnięte od płaczu.

       Gdybym chciała, mogłabym iść straszyć dzieci.

       Udałam się do szafy, wyciągnęłam pierwsze ciuchy, jakie znalazłam. Postanowiłam zejść do kuchni na śniadanie. Co prawda, nie miałam ochoty na jedzenie, lecz gdybym została w komnacie ktoś mógłby zacząć się martwić. Poza tym, miałam swoje obowiązki. Musiałam iść doglądać chorych i rannych, podawać im potrzebne zioła i sprawdzać czy nie mają, chociażby, gorączki. Cóż, taka praca medyka. Wypadało też zająć się też sprawami, które powinny podlegać Dębowej Tarczy, w końcu Góra nie może zostać bez władcy.

       Kiedy wychodziłam z sypialni, zaczepił mnie Balin.

       − Rim, przyjechała Lottia. – Kuzyn zlustrował mnie zmartwiony wzrokiem. 

       Doskonale wiedział o złych snach, jednak nie był w stanie nic zrobić. Nikt nie był.

       − Lottia? Co elfka robi w Ereborze? – zapytałam zdziwiona.

       − Nie wiem, ale wydawała się zaaferowana. Powiedziała, że będzie czekać na ciebie w stajni.

       − W porządku. W takim razie nie będę jej kazać więcej na siebie czekać.

       Pożegnałam przyjaciela i ruszyłam w stronę bramy wejściowej. Zżerała mnie ciekawość, co Lott ma mi do przekazania, mimo, iż nie chciałam nigdzie dzisiaj wychodzić. Właściwie jak codziennie. Już od dawna nie opuściłam twierdzy.

       Idąc kamienną ścieżką do stajni, znów zaczęłam myśleć o tamtym dniu. Choć minęło tyle lat, dalej nie mogłam sobie wybaczyć, że nie uratowałam wtedy brata. Doskonale wiedziałam, jakich ziół powinno się użyć w przypadku takich ran. Gdybym miała trochę więcej czasu...

       Jestem medykiem, na Durina, powinnam leczyć, nie pozwalać innym umierać!

       Po chwili stanęłam przed drzwiami budynku. Nawet na zewnątrz czuć było wyraźnie słodkawy zapach siana. Uchyliłam drzwi i weszłam do środka. Nigdzie nie mogłam znaleźć elfki.

        − No hej. – Lottia zeskoczyła z belek na stropie. 

        Długie, jasnobrązowe włosy księżniczki były splątane, a niebieskoszare oczy wręcz emanowały radością.

       − Wielki Durinie, nie strasz! – krzyknęłam przerażona, płosząc najbliżej stojące konie.

       − Ja też się cieszę, że cię widzę. Siodłaj konia i jedziemy.

       − Może byś mi najpierw powiedziała gdzie? Wiesz, nie...

       − Tak, tak, wiem. Nie miałam zamiaru nigdzie dzisiaj wychodzić – dziewczyna przerwała mi w połowie zdania parodiując mój głos. – Musisz się w końcu ruszyć z domu. A gdzie pojedziemy, to zobaczysz niebawem.

Przygody w Śródziemiu, czyli co wydarzyło się po BitwieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz