Ten dzień zaczął się zwyczajnie. Wysoka blondynka jak zwykle parzyła kawę patrząc przez duże okno na przechodzących ludzi. Miasto już od poranka tętniło życiem, jak miało to w zwyczaju. Odpowiadało jej to. Nie lubiła nudy i monotonności. Utopią było dla niej miasto pełne różnorodnych ludzi, miejsc, roślin i zwierząt. Czajnik wydał charakterystyczny dźwięk, aby zawiadomić o tym, że woda jest już gotowa. Ostrożnie wlała gorącą ciecz do kubka i dorzuciła dwie łyżeczki cukru. Wszystko wymieszała i dolała mleka. I tak oto powstała codzienna, monotonna kawa, która wybudzała ją powolnie ze stanu rozespania.
Wzięła z kanapy laptop i położyła go na stole. Podniosła klapę, po czym urządzenie automatycznie się włączyło, bo jak zwykle, zamiast je wyłączyć, wprowadziła je w stan hibernacji. Otworzyła zapisany ma pulpicie plik z tekstem, który próbowała dokończyć od trzech dni, ale nie szło jej zbyt dobrze. Potrzebowała conajmniej piętnastu stron, aby móc wydać artykuł, a tymczasem napisała zaledwie dwie. Przetarła twarz dłońmi, wiedząc, że w takim tempie nigdy nie wyda artykułu, od którego zależą jej dalsze losy w firmie. Jednak, jak miała go ukończyć, skoro w tym mieście nie działo się nic ciekawego. No bo umówmy się, zamknięcie sklepu na ulicy Grzybowej, nie jest niczym ciekawym.
Postanowiła wyjść z mieszkania. Może musi po prostu podsłuchać plotki osiedlowego monitoringu albo krzyków pijaków spod spożywczaka, żeby dowiedzieć się czegoś ciekawego. Kto wie?
Założyła swój długi płaszcz za kolano i czarne botki. Jesień. Pora roku, której nigdy nie trawiła. Nie dość, że cały czas pada, to wszędzie leżą te głupie liście, które przyczepiają się do podeszw. I to wcale nie chodzi o to, że kiedyś złamała przez to nogę. Absolutnie.Skoro jakoś wygramoliła się ze swojej oazy spokoju, zamknęła drzwi i schowała klucze do małej torebki zarzuconej na ramię. Zeszła po schodach, nieco się przy tym męcząc, bo mieszkała na piątym piętrze. Jest to dziwne, skoro ma lęk wysokości. Kiedy w końcu postawiła kroki na krzywym i starym chodniku przed kamienicą, ruszyła wzdłuż drogi w stronę małego parku. Często chodziła tam na spacery. Po drodze mijała jak zwykle zakład krawiecki, w którym pracowała jej ciocia. Weszła na chwilę do budynku, aby się z nią przywitać. Dzwonek nad drzwiami powiadomił pracowników, że przybył klient. Blondynka rozejrzała się po małym przedsionku.
- Jest tu ktoś? Ciociu Marlen? - jej głos odbił się echem od szarych ścian. Stawiała kroki powoli, zastanawiając się, czy zakład nie jest dziś nieczynny.
- Czy to moja ulubiona siostrzenica? Poczekaj chwilkę, Luna, muszę zapakować zamówienie. Na ladzie leżą dropsy, koniecznie ich spróbuj! - gdzieś z lewej strony dobiegł ją krzyk kobiety.
Wzięła ze szklanej miseczki małego dropsa i wsadziła go do ust. Bardzo szybko go jednak wypluła, bo smakował okropnie. Leżał tam chyba cały rok. Z resztą, z dochodami jej ciotki, jest to całkowicie normalnie.
- Oh, Luna. Daj się przytulić! Jak ty pięknie wyglądasz. Masz randkę? Doktor? Nie, adwokat! A może architekt? Wszystko jedno, napewno jest wspaniały! - wykrzyczała starsza kobieta tuż za jej uchem, więc lekko podskoczyła.
- Ciociu, wyszłam tylko na spacer - powiedziała przygłuszona przez silne ramiona jej ciotki.
- Jasne, tak się teraz na to mówi?
- Szukałam natchnienia, żeby móc dokończyć artykuł i nie wylecieć z roboty. Może masz jakieś ciekawe newsy?
- Oh tak, tak, jasne, że mam. Słuchaj. Ta wścibska babka z trzeciego piętra. Gily, Bily, Mily czy jak jej tam, w końcu się wyprowadziła. Nie wytrzymała po tym jak ktoś otruł jej psa, żelem do butow. No naprawdę, okropny człowiek!
CZYTASZ
Syndrom Dumbledorski, czyli pokochać porywacza
FanfictionW mieście grasuje niebezpieczny porywacz. Kiedy ofiarą pada Luna Lovegood jej świat wywraca się do góry nogami. Jakie plany ma wobec niej mężczyzna? Dlaczego porwał właśnie ją?