1. Przedmieścia

38 3 1
                                    

Ten dzień zaczął się zwyczajnie. Wysoka blondynka jak zwykle parzyła kawę patrząc przez duże okno na przechodzących ludzi. Miasto już od poranka tętniło życiem, jak miało to w zwyczaju. Odpowiadało jej to. Nie lubiła nudy i monotonności. Utopią było dla niej miasto pełne różnorodnych ludzi, miejsc, roślin i zwierząt. Czajnik wydał charakterystyczny dźwięk, aby zawiadomić o tym, że woda jest już gotowa. Ostrożnie wlała gorącą ciecz do kubka i dorzuciła dwie łyżeczki cukru. Wszystko wymieszała i dolała mleka. I tak oto powstała codzienna, monotonna kawa, która wybudzała ją powolnie ze stanu rozespania.

Wzięła z kanapy laptop i położyła go na stole. Podniosła klapę, po czym urządzenie automatycznie się włączyło, bo jak zwykle, zamiast je wyłączyć, wprowadziła je w stan hibernacji. Otworzyła zapisany ma pulpicie plik z tekstem, który próbowała dokończyć od trzech dni, ale nie szło jej zbyt dobrze. Potrzebowała conajmniej piętnastu stron, aby móc wydać artykuł, a tymczasem napisała zaledwie dwie. Przetarła twarz dłońmi, wiedząc, że w takim tempie nigdy nie wyda artykułu, od którego zależą jej dalsze losy w firmie. Jednak, jak miała go ukończyć, skoro w tym mieście nie działo się nic ciekawego. No bo umówmy się, zamknięcie sklepu na ulicy Grzybowej, nie jest niczym ciekawym.

Postanowiła wyjść z mieszkania. Może musi po prostu podsłuchać plotki osiedlowego monitoringu albo krzyków pijaków spod spożywczaka, żeby dowiedzieć się czegoś ciekawego. Kto wie?
Założyła swój długi płaszcz za kolano i czarne botki. Jesień. Pora roku, której nigdy nie trawiła. Nie dość, że cały czas pada, to wszędzie leżą te głupie liście, które przyczepiają się do podeszw. I to wcale nie chodzi o to, że kiedyś złamała przez to nogę. Absolutnie.

Skoro jakoś wygramoliła się ze swojej oazy spokoju, zamknęła drzwi i schowała klucze do małej torebki zarzuconej na ramię. Zeszła po schodach, nieco się przy tym męcząc, bo mieszkała na piątym piętrze. Jest to dziwne, skoro ma lęk wysokości. Kiedy w końcu postawiła kroki na krzywym i starym chodniku przed kamienicą, ruszyła wzdłuż drogi w stronę małego parku. Często chodziła tam na spacery. Po drodze mijała jak zwykle zakład krawiecki, w którym pracowała jej ciocia. Weszła na chwilę do budynku, aby się z nią przywitać. Dzwonek nad drzwiami powiadomił pracowników, że przybył klient. Blondynka rozejrzała się po małym przedsionku.

- Jest tu ktoś? Ciociu Marlen? - jej głos odbił się echem od szarych ścian. Stawiała kroki powoli, zastanawiając się, czy zakład nie jest dziś nieczynny.

- Czy to moja ulubiona siostrzenica? Poczekaj chwilkę, Luna, muszę zapakować zamówienie. Na ladzie leżą dropsy, koniecznie ich spróbuj! - gdzieś z lewej strony dobiegł ją krzyk kobiety.

Wzięła ze szklanej miseczki małego dropsa i wsadziła go do ust. Bardzo szybko go jednak wypluła, bo smakował okropnie. Leżał tam chyba cały rok. Z resztą, z dochodami jej ciotki, jest to całkowicie normalnie.

- Oh, Luna. Daj się przytulić! Jak ty pięknie wyglądasz. Masz randkę? Doktor? Nie, adwokat! A może architekt? Wszystko jedno, napewno jest wspaniały! - wykrzyczała starsza kobieta tuż za jej uchem, więc lekko podskoczyła.

- Ciociu, wyszłam tylko na spacer - powiedziała przygłuszona przez silne ramiona jej ciotki.

- Jasne, tak się teraz na to mówi?

- Szukałam natchnienia, żeby móc dokończyć artykuł i nie wylecieć z roboty. Może masz jakieś ciekawe newsy?

- Oh tak, tak, jasne, że mam. Słuchaj. Ta wścibska babka z trzeciego piętra. Gily, Bily, Mily czy jak jej tam, w końcu się wyprowadziła. Nie wytrzymała po tym jak ktoś otruł jej psa, żelem do butow. No naprawdę, okropny człowiek!

Syndrom Dumbledorski, czyli pokochać porywaczaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz