Las jest nasz

49 3 2
                                    

Lasy w mojej okolicy były często odwiedzane przez pasjonatów historii, poszukiwaczy skarbów i innych podobnych im świrów. Przeczesywali je z notatkami, wykrywaczami metalu, dziennikami napisanymi po niemiecku i rosyjsku, czy też w urządzeniami, które badały grunt aż po trzy metry w dół. Częstotliwość tych odwiedzin była tak ogromna, że w mojej wsi powstał motel o wdzięcznej nazwie „Las", który przyjmował gości.

Proceder ten trwał wiele lat, ale wszystko co dobre, musi się kiedyś skończyć. Pewnego roku nikt nie przyjechał. Poddali się. Nie chcieli szukać.


A może bali się? Kilku obcokrajowców, głównie z Niemiec, Ukrainy i Rosji, zaginęło bez wieści w tym lesie.

Nie wiem. Nigdy nie spytałam ich o to. Byli oni głównym źródłem dochodu naszej wioski, więc ich brak mocno załamał nas ekonomicznie. Na krótki czas. Potrzebowaliśmy dwóch lat, by stać się słynną na kraj, a także naszych sąsiadów wioską, oferującą wczasy agroturystyczne. Idealna równowaga świata wokół mojej wsi sprawiała, że każdy znajdywał coś dla siebie. Lasy na północ i zachód od wioski, jezioro na wschód i niewielkie góry na południe, świeże jedzenie i powietrze. Ogromne możliwości rozrywki sprawiały, że mnóstwo turystów waliło drzwiami i oknami do ośrodka. Motel „Las" przekształcił się w hotel, a jego właściciel zbudował kilka innych moteli.

Mnie, jako jedyne dziecko w wiosce, bardzo cieszyła ta sytuacja. Turyści przyjeżdżali najczęściej z dziećmi, wobec czego prawie zawsze miałam z kim się bawić. Gdy założyli internet w mojej wsi i stworzyłam konto na portalu społecznościowym, w ciągu roku nazbierałam około tysiąca znajomych.

Jako jedyne dziecko, byłam rozpieszczana przez całą wioskę. Pozwalano mi na wszystko.

Kłamię mówiąc, że jestem jedyną niepełnoletnią istotą w mojej wsi. Ale wszyscy inni w roku szkolnym uczą się w internatach po dwieście, trzysta kilometrów ode mnie, a na wakacje jeżdżą za granicę z rodzicami. Widuje ich może siedem razy w ciągu roku. Mam lepszy kontakt z innymi gośćmi, niż z własnymi rodakami. Jestem dla nich za głupia, jak to jeden z nich powiedział. Co w sumie jest dość zabawne, bo znam aż siedem języków: angielski, czeski, niemiecki, rosyjski, ukraiński, francuski i węgierski. Jak już pisałam, przyjeżdżają do nas goście z zagranicy, a od ich dzieci można sporo podłapać i resztę uzupełnić słownikami albo internetem. Podczas gdy oni z trudem mówili po angielsku lub niemiecku, ja już potrafiłam prowadzić długie dysputy o uczuciach po węgiersku.


„Nasz jest las" – tak brzmi napis na sztandarze w naszym muzeum. Mamy muzeum. W kuratorium nic o tym nie wiedzą, ani nawet w ministerstwie, ale klucze ma do niego pan Bernard. Niewiele robi oprócz otwierania go, wycierania kurzu i zamykania. Głównie z tego powodu przyjeżdżali tutaj. Dziadek, który pamiętał tamte czasy, opowiadał mi, że w okolicznych lasach działała spora grupa powstańców z Narodowych Sił Zbrojnych. Byli oni uwielbiani przez całą gminę. Skuteczni, silni, zdeterminowani. W kilka tygodni zniszczyli wszystkie bandy rabunkowe, partyzantów radzieckich oraz zmniejszyli represje wobec Polaków przez Niemców.

Walczyli po wojnie, z Armią Czerwoną. Aż pewnego dnia znikli. Nikt nie wiedział jak. Znikli. Nie mogli uciec obławie rosyjskiej, która zacisnęła pasa wokół nich. Po prostu znikli.

A potem, kilka lat później, w miejskiej świetlicy nieużywanej przez nikogo, a której zarządcą był ojciec pana Bernarda, pojawił się sztandar, kilka par butów, pasków, medalionów i jeden guzik z wygrawerowanym orzełkiem. Władze komunistyczne nigdy się o tym nie dowiedziały.

Muzeum istniało i wielu turystów bardzo chętnie je odwiedzało. Mimo że dla mnie te eksponaty były śmieciami, reliktami przeszłości, widziałam jak wiele Polaków wychodziło z budynku z łzami w oczach.

Straszne historyjki #1Where stories live. Discover now