Każdy dzień zaczyna się od połknięcia trzech tabletek. Pierwsza z nich, malutka i całkowicie czerwona powinna zagłuszać beznadzieję. Druga, większa, biało-niebieska podobno miała sprawiać, że będzie mi się bardziej chcieć, a trzecia, największa, biała jak śnieg jest chyba tylko dodatkiem.
Ale te wszystkie tabletki to pieprzone psychotropy. Wykupione z receptą od psychiatry. Pierwotny strach, który towarzyszył mi przed połknięciem pierwszej tabletki, był naprawdę dosadny i przytłaczający. Bałam się, że w ten sposób stanę się kimś innym; kimś, kim nie chciałam być, wierząc w to, że moje demony są częścią mnie, więc jak mogłam żyć bez nich? Ale szybko się okazało, że demony nie zniknęły. Tabletki trzymały je w ryzach, a ja czułam się zmęczona, senna i przede wszystkim nie było ze mną lepiej. Z przerażeniem odkrywałam, że nie mam siły wybuchać złością. Nie reagowałam tak jak kiedyś, będąc całkowicie zamroczona przez działanie tych pieprzonych tabletek. Nie wiedziałam jednak, dlaczego nadal je brałam.
— Umówiłam Cię z najlepszym psychiatrą w Los Angeles — oznajmiła Meghan, siedząc przy okrągłym, przeszklonym stole, popijając poranną kawę z ręcznie ozdobionej makami filiżance. — Dzisiaj o osiemnastej.
— Dzięki — mruknęłam. — Nie musiałaś. Sama wybrałabym sobie psychiatrę. Wiesz, właściwie to ja powinnam decydować o tym, czy chcę się u kogoś leczyć, a nie Ty.
— To najlepszy psychiatra w tym mieście, Clementine. — Matka upiła łyk kawy i oblizała szybko językiem podkreślone czerwoną szminką usta, jakby powstrzymywała się od słów.
— Jasne. — Posłałam jej krótkie spojrzenie i wzruszyłam ramieniem, stwierdzając, że nie warto dalej ciągnąć tej rozmowy.
— Dobrze wyglądasz w mundurku. — Głos Meghan jest beznamiętny i nie wyczuwam w nim niczego, więc wzruszam ramieniem jeszcze raz, a potem dopijam sok pomarańczowy.
— Pamiętaj o tym, żeby się zachowywać — dodała, a ja wzdycham pod nosem.
— Obiecuję, że nie wysadzę szkoły w powietrze — mruknęłam.
— W razie czego dzwoń, choć wolałabym, żebyś sama załatwiała swoje problemy. — Meghan podniosła się wolno i sięgnęła po torebkę. Wyciągnęła z niej swój czarny portfel z Louis Vuitton, odpięła go i chwilę później zostawiła przy stole co najmniej trzysta dolarów. — To dla Ciebie. Kup sobie jakiś obiad. Wrócę późno. Adres do psychiatry wyślę SMS-em.
— Dzięki — rzucam bez większego entuzjazmu, będąc przyzwyczajona do tego, że matka zostawia pieniądze, a potem oznajmia, że wróci późno, każąc mi kupić sobie obiad.
■■■
Marlborough jest takie, jak się spodziewałam. Nowoczesny budynek zaprojektowany pod potrzeby bogatych uczniów, zapewne z pieniędzy ich hojnych rodziców. W szkole były trzy piętra i piwnica, a ja sterczałam przed betonowymi schodami, gryząc nerwowo dolną wargę.
— To Ty jesteś Clementine Williams?
Odwróciłam się w stronę wysokiej dziewczyny. Swoje blond włosy spięła w dwa kucyki, a długa grzywka spadała po oczach, i byłam prawie pewna, że musi ją to łaskotać. Uśmiechała się szeroko, przyjaźnie, pokazując szereg ładnych, prostych i białych zębów.
— Jestem Lucy Carrey — przedstawiła się krótko i wyciągnęła rękę.
— Clementine Williams. — Uścisnęłam jej wyciągniętą dłoń i potrząsnęłam delikatnie.
— Od razu wiedziałam, że musisz być nowa.
— Niby dlaczego? — spytałam.
— Bo jako jedyna nosisz cały mundurek — oznajmiła, skubiąc delikatnie moją szarą marynarkę. — W ciepłe dni wystarczy spódniczka i biała koszula.
CZYTASZ
WAR AND LOVE
Подростковая литератураClementine Williams nigdy nie chciała opuszczać Denver, a z każdym kolejnym dniem w Los Angeles czuje się coraz gorzej. W prywatnej szkole Marlborough, gdzie uczą się dzieci wpływowych i bogatych ludzi, dzieje się zdecydowanie coś złego... A poza ty...