ROZDZIAŁ 2: Marlborough School

25 2 0
                                    

Każdy dzień zaczyna się od połknięcia trzech tabletek. Pierwsza z nich, malutka i całkowicie czerwona powinna zagłuszać beznadzieję. Druga, większa, biało-niebieska podobno miała sprawiać, że będzie mi się bardziej chcieć, a trzecia, największa, biała jak śnieg jest chyba tylko dodatkiem. 

Ale te wszystkie tabletki to pieprzone psychotropy. Wykupione z receptą od psychiatry. Pierwotny strach, który towarzyszył mi przed połknięciem pierwszej tabletki, był naprawdę dosadny i przytłaczający. Bałam się, że w ten sposób stanę się kimś innym; kimś, kim nie chciałam być, wierząc w to, że moje demony są częścią mnie, więc jak mogłam żyć bez nich? Ale szybko się okazało, że demony nie zniknęły. Tabletki trzymały je w ryzach, a ja czułam się zmęczona, senna i przede wszystkim nie było ze mną lepiej. Z przerażeniem odkrywałam, że nie mam siły wybuchać złością. Nie reagowałam tak jak kiedyś, będąc całkowicie zamroczona przez działanie tych pieprzonych tabletek. Nie wiedziałam jednak, dlaczego nadal je brałam. 

— Umówiłam Cię z najlepszym psychiatrą w Los Angeles — oznajmiła Meghan, siedząc przy okrągłym, przeszklonym stole, popijając poranną kawę z ręcznie ozdobionej makami filiżance. — Dzisiaj o osiemnastej. 

— Dzięki — mruknęłam. — Nie musiałaś. Sama wybrałabym sobie psychiatrę. Wiesz, właściwie to ja powinnam decydować o tym, czy chcę się u kogoś leczyć, a nie Ty. 

— To najlepszy psychiatra w tym mieście, Clementine. — Matka upiła łyk kawy i oblizała szybko językiem podkreślone czerwoną szminką usta, jakby powstrzymywała się od słów. 

— Jasne. — Posłałam jej krótkie spojrzenie i wzruszyłam ramieniem, stwierdzając, że nie warto dalej ciągnąć tej rozmowy. 

— Dobrze wyglądasz w mundurku. — Głos Meghan jest beznamiętny i nie wyczuwam w nim niczego, więc wzruszam ramieniem jeszcze raz, a potem dopijam sok pomarańczowy. 

— Pamiętaj o tym, żeby się zachowywać — dodała, a ja wzdycham pod nosem. 

— Obiecuję, że nie wysadzę szkoły w powietrze — mruknęłam. 

— W razie czego dzwoń, choć wolałabym, żebyś sama załatwiała swoje problemy. — Meghan podniosła się wolno i sięgnęła po torebkę. Wyciągnęła z niej swój czarny portfel z Louis Vuitton, odpięła go i chwilę później zostawiła przy stole co najmniej trzysta dolarów. — To dla Ciebie. Kup sobie jakiś obiad. Wrócę późno. Adres do psychiatry wyślę SMS-em. 

— Dzięki —  rzucam bez większego entuzjazmu, będąc przyzwyczajona do tego, że matka zostawia pieniądze, a potem oznajmia, że wróci późno, każąc mi kupić sobie obiad. 

■■■

Marlborough jest takie, jak się spodziewałam. Nowoczesny budynek zaprojektowany pod potrzeby bogatych uczniów, zapewne z pieniędzy ich hojnych rodziców. W szkole były trzy piętra i piwnica, a ja sterczałam przed betonowymi schodami, gryząc nerwowo dolną wargę. 

— To Ty jesteś Clementine Williams? 

Odwróciłam się w stronę wysokiej dziewczyny. Swoje blond włosy spięła w dwa kucyki, a długa grzywka spadała po oczach, i byłam prawie pewna, że musi ją to łaskotać. Uśmiechała się szeroko, przyjaźnie, pokazując szereg ładnych, prostych i białych zębów. 

— Jestem Lucy Carrey — przedstawiła się krótko i wyciągnęła rękę. 

— Clementine Williams. — Uścisnęłam jej wyciągniętą dłoń i potrząsnęłam delikatnie. 

— Od razu wiedziałam, że musisz być nowa.  

— Niby dlaczego? — spytałam. 

— Bo jako jedyna nosisz cały mundurek — oznajmiła, skubiąc delikatnie moją szarą marynarkę. — W ciepłe dni wystarczy spódniczka i biała koszula. 

WAR AND LOVEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz