Unerwartete Veränderung

157 16 0
                                    

Jasne światło kłuje mnie w oczy. Czuję się, jakbym po latach spędzonych pod ziemią wyszła wreszcie na świat. Nie rozpoznaję miejsca, w którym się znajduję. Wszystko widzę, jak przez mgłę. Białe ściany, zapach środka do dezynfekcji, niemal całkowity brak mebli. Natłok nieznanych bodźców atakuje mnie ze zdwojoną siłą.

   — Obudziłaś się. — Odwracam głowę w stronę właściciela głosu. Przy moim łóżku siedzi mężczyzna. Nie znam go i prawdopodobnie powinnam zacząć krzyczeć, czy coś równie absurdalnego, ale szczerze mówiąc, nie mam siły. Dostrzegam zresztą, że znajduję się w szpitalu.

   — Zawołam lekarzy. Mógłbym zrobić to sam, ale wolę nie przeciągać struny. — Uśmiecha się. — Już cud, że pozwolili mi tu zostać.

Wstaje. Góruje nade mną, jakby był rozłożystym dębem. Jego bujne brązowe włosy falują wraz z każdym ruchem.

   — Przepraszam, ale... kim pan jest?

   — Nie pamiętasz mnie? To ja znalazłem cię w lesie.

   — W lesie? — Marszczę brwi. — Faktycznie, poszłam na spacer. Teraz sobie przypominam. Ale co się stało? Jak się tu znalazłam?

Niczego bardziej się nie boję, jak utraty pamięci. To przerażający akt. Człowiek w jednej chwili zapomina o całym swoim jestestwie, przeszłości, wspomnieniach. Staje się wydrążony i pusty. Zupełnie zagubiony. Jakby nie istniał.

   — Biegałem, na szczęście zboczyłem z trasy i zobaczyłem cię leżącą. Zasłabłaś. Zabrałem cię do szpitala. Właściwie, powinienem powiedzieć, że jestem lekarzem.

Odpowiada mi chaotycznie. Staram się zrozumieć sens jego wypowiedzi. Jakim cudem zasłabłam? Czułam się dobrze. To akurat pamiętam.

Gdy spoglądam na jego gładką twarz z nadzieją, że poranne wydarzenia wreszcie ułożą mi się w głowie, nagle wszystko wraca na swoje miejsce. Kłucie w karku, mroczki przed oczami, to jak osunęłam się wzdłuż drzewa. Machinalnie sięgam do opatrunku na czole. Przypominam sobie jego, gdy się nade mną nachylał. Coś mówił, ale nie słyszałam co.

   — Rzeczywiście, był tam pan. Już pamiętam.

   — Jaki pan, darujmy sobie. Jestem Mark. — Wyciąga dłoń w moją stroną i chociaż wciąż czuję się osłabiona, daję radę ją uścisnąć.

   — Roswitha.

   — Miło mi. — Rzuca z szerokim uśmiechem.

   — Czyli jest pan, to znaczy jesteś lekarzem? — Zawsze czuję się niepewnie, gdy przechodzę z nieznajomym na ty. Nie, żeby zdarzało mi się to codziennie. I może stąd ta niepewność.

   — Zgadza się. Latam Medicopterem, oczywiście nie jako pilot. — Wybucha śmiechem. — Od tego mamy specjalistów.

   — To musi być fascynująca praca.

   — Zależy. Czasem jest ciężko, szczególnie, gdy ratujesz kogoś z powiedzmy pożaru, a on umiera w śmigłowcu. Już czekają na niego lekarze i operacja, a on odchodzi. To zawsze sprawia, że tracimy wiarę w sens tego, co robimy.

   — Zawsze jest sens. Wierzę, że dajecie z siebie wszystko. To najważniejsze. Nie da się każdego uratować. — Próbuję go pocieszyć. W jego szarych oczach czai się smutek.

   — Dokładnie to samo mówi zawsze Karin.

   — Kim jest Karin?

   — Drugim lekarzem w naszej bazie.

   — A właściwie, czemu pozwolili ci przy mnie zostać, skoro nie jesteśmy rodziną? Wnioskując po twoim ubraniu nie jesteś również na dyżurze.

Opfer der LiebeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz