Wszystko, co tracimy.

23 0 0
                                    


(fragment czegoś, co kiedyś było dla mnie ważne)


Nie sądziłam, że to tak zaboli. 


Tak naprawdę od dawna wiedziałam, że moje życie prywatne nigdy nie będzie istnieć. Od niemal trzech lat uświadamiano mi, że nie powinnam się zamykać na ludzi po tym co się stało, jednak tej nocy uświadomiłam sobie, że uczucia to luksus na który nie było mnie stać. To coś, co mogłoby zabić nie tylko mnie, ale i ludzi, którymi się otaczałam.

Dlatego pomimo bólu, który wywołał we mnie jego odjazd, czułam też tę dziwną wdzięczność, jakby uwolnił mnie od problemu. Wiedziałam, że znajomość z nim była niebezpieczna – ja byłam zbyt zamknięta na niego, a on zbyt niestabilny. Sam fakt, że poczułam ulgę, gdy odjeżdżał, mógł świadczyć o tym jak bardzo zwodnicze i nieprawdziwe były uczucia, które do niego żywiłam.
To się musiało skończyć. Tak, czy inaczej. 

I te słowa powtarzałam sobie jak mantrę przez kolejne tygodnie, kiedy nie pojawiał się na terapii. Sądziłam, że po jakimś czasie zaczęłam w nie wierzyć – w końcu kłamstwo wypowiedziane odpowiednią ilość razy staje się prawdą. Ten jeden wieczór, w który zniknął, coś we mnie zmienił. I nie chodziło tu nawet o moje milczenie w czasie sesji czy apatię, w którą popadłam. Nawet nie chodziło o te wspomnienia, które znalazły codzienne ujście w moich nocnych koszmarach. Ta zmiana była mniej wyczuwalna dla innych osób, które otaczały mnie zewsząd, deklarując chęć pomocy, a bardziej dla mnie. 

Nadzieja. Iskierka, która była we mnie odkąd moje życie się zawaliło, przy nim zmieniła się w płomień. Nie taki, by podpalić las, ale ten mały w środku lampy naftowej, który przynajmniej rozświetlał mi drogę w mroku.
Płomień zgasł tego wieczoru na deszczu, smagany wiatrem i moimi łzami.
Tak naprawdę nie wiem ile jeszcze tam stałam, zanim Scott wrócił po mnie, widząc jak samochód odjeżdża. Czułam jak moje ubrania przywierają do mojego ciała, kiedy lekko dotknął mojego ramienia, by przyciągnąć mnie do siebie w objęcia. Patrząc na jego twarz załzawionymi oczami uznałam, że czuje ulgę, widząc moje łzy. To był jeden z nielicznych ludzkich odruchów, na który sobie pozwoliłam przez ostatnie lata.
I ostatni. Przynajmniej przez następne kilka tygodni.

Zdziwiłam się, kiedy nie dostałam reprymendy ani od terapeuty, ani przyjaciela, gdy wróciłam tamtego pamiętnego wieczoru. I później, w kolejnych tygodniach. Coś zmieniło się w sposobie, jaki mnie traktowali; zero pouczeń, przypomnień, wymagań. Po jakimś czasie zaczęłam się zastanawiać jak wielkim wrakiem człowieka byłam, że i oni przestali o mnie walczyć.
Sesje były znośne. Te kilka godzin siedzenia raz w tygodniu na potwornie niewygodnym krześle pozwalały mi choć na chwilę zmienić otoczenie. Iwanow mnie nie zaczepiał, jedynie zerkając czasem na moje reakcje, kiedy pacjenci zbaczali na tematy, które były mi bliskie. Nie słuchałam. Siedziałam jedynie w odrętwieniu, bawiąc się mankietami bluz Scotta, które jako jedyne dawały mi poczucie bezpieczeństwa i ciepła, gdy byłam poza domem. Współuczestnicy jeśli w ogóle widzieli moje chwilowe załamanie, nie komentowali tego. Do perfekcji opanowaliśmy techniki wzajemnego ignorowania się.  



(Coś jak "Kochankowie" od René Magritte.)

BrudnopisWhere stories live. Discover now