Orkiestra to straszliwa nuda. Skrzypce, kontrabasy, wiolonczele, flety, puzony i dziesiątki przeróżnych mało znaczących instrumentów, wspólnie tworzących jedność, której Loki nigdy nie potrafił zrozumieć i zapewne też właśnie z tego powodu nigdy nie potrafił docenić. Tam wszystko ma swoje miejsce, na wszystko przychodzi kolej i odpowiedni czas; wszystko jest takie jednolite i usystematyzowane; brak tam miejsca na spontaniczność, na wolność. Na swobodę. I może właśnie dlatego jest mu to tak obce, bo w gruncie rzeczy samo pojęcie orkiestry jest czystym zaprzeczeniem egzystencji Lokiego. Perfekcyjnym kontrastem, które na samą myśl uczestnictwa w koncercie symfonicznym wywołuje u boga chaosu ból głowy, niezadowolenie i pogardliwe niezrozumienie. Tyle ciekawych zajęć można sobie znaleźć tu, na Ziemi, gdzie zdesperowana rasa ludzka codziennie wymyśla mnóstwo coraz to nowszych i bardziej szalonych atrakcji w pogoni za pragnieniem posmakowania prawdziwego życia, a niektórzy i tak swoje... I to wcale nie tak, że Loki gardzi muzyką. Wręcz przeciwnie, uważa nawet, że czasami potrafi być naprawdę piękna. Ale nie taka, do cholery, nie taka!
A jednak, mimo tego jaki jest i jakie ma poglądy, stoi właśnie naprzeciwko budynku Symphony Center w pierdolonym Chicago i dopaliwszy papierosa, niechlujnie rzuca peta na chodnik, po czym obserwuje, jak jego marny los dobiega końca wraz z jakże brutalnym i pośpiesznym zdeptaniem przez losowych przechodniów. Kilku z nich, bardziej jakby świadomych obrzuca go groźnymi spojrzeniami, jeden nawet zbiera się na odwagę, żeby zwrócić mu uwagę. Loki słysząc ten odgłos dezaprobaty jakby zza szklanej, grubej szyby, za nic bierze sobie słowa śmiertelnika, prosto z ziemi kieruje wzrok w stronę ogromnego gmachu i obserwując go uważnie, leci w górę i w górę, aż w końcu nie zatrzyma się na pochmurnym niebie i westchnie ciężko nie dowierzając swojej niesamowitej skłonności do poświęceń, bo właśnie porywa się na ponad godzinny koncert tego, co w swoim przekręconym słowniku wartości uznaje za coś całkowicie niegodnego uwagi. A później przypomina sobie, że już znacznie gorsze rzeczy zdarzało się mu robić w imię miłości i spada na ziemię. Spada poniekąd, jeszcze nie do końca, ale na tyle wystarczająco, żeby móc przejść przez środek ulicy i nie wyrządzić sobie krzywdy. Mimo to nadal jest gdzieś tam, w tym zachmurzonym niebie.
Miłość – to takie piękne i wdzięczne słowo. Czasem sam przyłapuje się na tej błogiej myśli, że może naprawdę jej kiedyś doświadczył. Czasem jakby z utęsknieniem wspomina dawne czasy, kiedy z czystym sercem mógł tak powiedzieć. I w końcu – czasem, ale tylko czasem, widzi przed oczyma piękną i delikatną twarz tej, która jako jedyna kiedykolwiek pozwoliła mu w ogóle pomyśleć, że nadaje się do kochania. Tej, którą świat poznał jako Sigyn, boginię wierności i jego przepiękną, subtelną żonę. A już po kilku sekundach spada całkowicie z niewidocznym trzaskiem, bo przypomina sobie, że Sigyn nie jest już jego małżonką; że pożądanie to jedno, a te toksyczne złudzenia, którymi zwykł nazwać miłość, bo tak ładniej, to drugie. Przypomina sobie, że nie pokochał nawet tej, która dała mu ku temu jedyną szansę. Nawet on sam, kiedy fałszywa bańka pękła pozostawiając po sobie jedynie dobrze mu znany bezład, poczuł się rozczarowany. Sobą i całym światem. Tylko na krótką chwilę, zanim zdradził po raz pierwszy; a później smutki, rozczarowania i wyrzuty sumienia znikły gdzieś w odmętach jego niemoralności. I mimo to on, świadom tych krzywd, które nie raz uczynił Sigyn, znajduje się właśnie tutaj, gdzie średnio co kilka zdań wyłapuje wypowiedziane z zachwytem nazwisko wspaniałej skrzypaczki Very Lyesmith, bo za niespełna dziesięć minut odbędzie się koncert, w którym właśnie ona, której świat dostał ten zaszczyt poznania nowej tożsamości, zagra pierwsze skrzypce.Sentymentalność nigdy nie należała do jego głównych cech. A teraz stoi właśnie tutaj i nie jest jeszcze do końca pewien czy to właśnie tęsknota go tu sprowadziła, czy może fakt, że zawsze wierna mu Sigyn, właśnie zdradziła go po raz pierwszy. Zdradą, która stokroć bardziej uderzyła w jego stwardniałe serce, bo opowiedzeniem się za stroną starych bogów.
Do środka wchodzi sam, po raz jeden z nielicznych bez żadnego towarzystwa i chociaż czuje na sobie zacięte spojrzenia dwóch ochroniarzy przy wejściu, zupełnie jakby w całej jego aparycji, mimo że całkowicie odmienionej od tej, która przesiedziała w więzieniu trzy lata w zawieszeniu, nadal widzieli tego samego bandytę od szemranych interesów; to dostanie się wewnątrz sali koncertowej nie sprawia mu wcale większych problemów. Bo kimże jest dwójka mających złe przeczucie osiłków w porównaniu do jegomościa, który zapłacił fortunę za dziewięćdziesiąt minut siedzenia w całkowitej ciszy i wpatrywania się w tyłek tak zwanego dyrygenta? Jegomościa, który jakby tego wszystkiego nie było mało, przedstawia się podrobionym dowodem z tym samym nazwiskiem, które tutaj wdzięczną nazwą gości na ustach co piątej osoby? Niczym, panowie i panie. Są niczym.
Zajmuje zarezerwowane miejsce gdzieś z samego przodu na środku, wzrok jakiś taki nieobecny i zniecierpliwiony; łokieć ląduje na oparciu fotela, a ciężka głowa na nadgarstku. Wzrok jakiś taki nieobecny i zniecierpliwiony, obserwuje zapełniającą się w ciszy salę i głodny jest niespodziewanych zwrotów akcji, ale chociaż ten jeden raz decyduje się powstrzymać, przynajmniej na chwilę obecną. Jeszcze jej nie widzi, a już całym sobą czuje jej obecność, gdzieś tam, za kulisami. Czeka grzecznie ze zniecierpliwieniem małego dziecka, któremu w nagrodę za posłuszeństwo obiecano jakąś wspaniałą nagrodę.
A kiedy napięcie zbliża się w kierunku punktu kulminacyjnego, a coraz to kolejni artyści wkraczają na scenę, Loki czuje, że jego nagroda jest już naprawdę blisko; ociężałą głowę unosi do góry. Kiedy w końcu wchodzi ona, na moment, króciutki moment, traci grunt pod nogami i jest niemalże pewien, że właśnie doświadczył uczucia, którego jeszcze nigdy wcześniej nie zaznał. Że tęsknił; nawet jeśli w jego przypadku ta tęsknota jest tylko marnym pierwiastkiem prawdziwej emocji, to po raz pierwszy w jego życiu prawdziwa jak nigdy. Oto stoi na scenie ta, która jest wspaniała i delikatna. Ta, która jest cicha i pokorna. Ta, którą nazywają dawczynią zwycięstw. I wreszcie ta, która jest w stanie sprawić, że nawet ta orkiestra, której Loki tak bardzo nienawidzi, może być faktycznie piękna. On jeszcze czeka, aż każdy zajmie swoje miejsce i instrumenty pójdą w ruch; po czym wbija w Sigyn swój wzrok. Iskry w zafascynowanym spojrzeniu, żywy ogień w sercu, niepokojąca dysharmonia w całym pomieszczeniu. I dobrze wie, że to kwestia tylko kilku sekund, zanim ona dostrzeże go w tłumie, a całe napięcie dotrwa zenitu i z rozbłyskiem rozejdzie się po całej sali.
Twój były, obecny i przyszły, Loki
CZYTASZ
Moje opowiadania!
Fantasy''Moje opowiadania!'' to jak nazwa sama wskazuje, wybrany spis stworzonych przeze mnie opowiadań na różnych blogach PBC. Mam nadzieję, że ktoś tu kiedyś dotrze, że wcale nie będzie mu przeszkadzało, jak bardzo wyrwane z kontekstu są te opowiadania i...