Christine&Napoleon 4.

1 0 0
                                    

Tkwiła w jakimś zaklętym labiryncie emocji, postawiona pomiędzy tym, czego pragnęła, co powinna i czego nie mogła. I nie potrafiąc zdecydować się na obranie konkretnej taktyki, błądziła bezwładnie pomiędzy zakrętami tego chaosu. Z każdym, kolejnym tajemniczym zakamarkiem napotykała się na coś nowego, jeszcze do tej pory jej nieznanego; i z równocześnie, z każdym kolejnym zakamarkiem – posłusznie, z podkulonym ogonem – przyjmowała spadający na jej plecy, powiększający się stale ciężar konsekwencji wkroczenia w niego. Stawiwszy krok w lewo, unosiła się nienawiścią i goryczą, pragnąc zniszczyć cały świat; w niekontrolowanym odruchu stawiając krok za siebie – z ciężarem stu-kilowego kamienia leciała w dół zmierzając w kierunku bolesnego zderzenia się z twardą ziemią; a w ucieczce przed doszczętnym roztrzaskaniem swoich wnętrzności przerażona uciekała w lewo i z lekkością piórka lądowała na świeżej, pokrytej poranną rosą trawie. I już spokojna, w niewinnym przeświadczeniu, że to co najgorsze zostawiła za sobą, obserwowała wschodzące Słońce, oczekując na kolejny przebieg wydarzeń. A całym światem, twardą ziemią, poranną rosą na trawie i pięknym wschodzącym Słońcem – wszystkim był Napoleon. I to tylko on, on był jedynym powodem, przez który Christine znalazła się w tym labiryncie i jedynym sposobem jej ucieczki z niego.
— Oczywiście. — zacisnęła usta w niewyrażającym swoim pojawieniem się ani grama szczęścia uśmiechu i pokiwała twierdząco głową, jakby odpowiedź Napoleona była dla niej czymś, czego w życiu już bardziej nie mogła być pewna. I chociaż nie była w stanie ukryć w swoich oczach – intensywnie wpatrujących się w jego tęczówki – rozczarowania, nawet nie próbowała bezpodstawnie się łudzić, że z ust stażysty usłyszy coś innego — I znów, muszę przyznać ci rację. Ale ja nie mogłam. Nie mogłam inaczej, rozumiesz? — kontynuowała, zmuszając się do powstrzymania będącego już gdzieś na pograniczu załamania głosu — Bo byłam pewna, że gdybym się od ciebie nie odcięła, to wszystko skończyłoby się tak samo. I wiesz, cholernie się bałam, Leonie, że wtedy mogłoby już obejść się już bez żadnych kredytów od dyrektora. Przecież wiesz dobrze, jak oni wszyscy do tego podchodzą. A ty byłeś na ostatnim roku... — mówiła, pozwalając rzece skrywanych do tej pory wyznań po prostu płynąć. I nieważne, jak głupio musiały one brzmieć, bo dla niej stały się wielkim murem, którego w obawie o poważniejsze skutki ich znajomości (gdyby nie została tak gwałtownie przerwana) się obawiała — I ja, na Merlina, nawet jeżeli nie zrobiliśmy nic złego... Moim najważniejszym zadaniem tutaj jest pilnowanie, żeby ten dział pozostał w stanie nienaruszalności przez osoby do tego niepowołane. I zawiodłam. — przyznała z rozbawieniem spowodowanym tylko i wyłącznie wspomnieniem o decyzjach, które postanowiła, a wszystkie po kolei okazały się być błędne — Najpierw straciłam zaufanie w oczach Longbottoma, a potem straciłam ciebie.

Miała trzydzieści, prawie trzydzieści jeden lat i właśnie zdała sobie sprawę, że w całym swoim nudnym życiu nie spotkała jeszcze osoby, która wzbudzała w niej tak skrajnie mocne przeżycia wewnętrzne jak Napoleon. W obecności jego osoby – niezależnie czy w kontakcie z nim bezpośrednim, czy nie – czuła się żywym, bezcelowo błąkającym się po tej planecie paradoksem. Czuła się małą, zagubioną dziewczynką, być może w swojej bibliotekarskiej powadze i rozwadze, zawsze bardziej dziecinną niż ten chłopak, którego wraz z biegiem lat obserwowała, jak stawał się mężczyzną. Charyzmatycznym, dumnym i inteligentnym mężczyzną, za którym nie raz i nie dwa, w pozornym pozyskiwaniu wiedzy z woluminów, dyskretnie oglądały się grupki uczennic. Czuła się taką samą, zafascynowaną nastolatką, kiedy z uśmiechem na twarzy, kolejnego pięknego dnia witała go w bibliotece. I może w takich chwilach jedyne czego pragnęła, to taką nastolatką być; żeby w swojej młodzieńczej naturze, bez żadnych wyrzutów sumienia móc wpatrywać się w jego profil, kiedy poświęcał się czytanej przez niego lekturze. A potem z rozczarowaniem przypominała sobie, że już nigdy nie będzie nastolatką i znowu stawała się zwykłą, szarą Christine. Czuła się bezlitosnym katem, kiedy w swojej bezsilności z dnia na dzień przestała odzywać się do niewinnego niczemu chłopaka, bo tak wydawało się jej najbardziej rozsądnie. Czuła się głupia i bezradna, kiedy w braku reakcji na jego raniące słowa, nienawidziła go i mimo to wciąż nie potrafiła przestać go kochać.
W momencie jednocześnie najgorszym i najlepszym, kiedy Leon cierpiał, a jednak w tym swoim bólu wydawał się być stokroć stabilniejszy od niej, po raz pierwszy zrzucała na niego falę swojej przykrej i pokręconej perspektywy. I chociaż zgodnie z powszechną regułą, że lepiej zawsze jest człowiekowi, który wygada się z wszystkiego tego, co zalegało mu na sercu, powinna poczuć się lżej, to wcale tak nie było. Bowiem pod ciężarem jej wyznań, na które w końcu się odważyła, krył się ogromny strach przed jego reakcją. Nie kontrolując ani swojego trzęsącego się ciała, ani łez w swoim własnym tempie spływających po jej policzku, przygotowywała się na kolejny ciężki cios.
A Napoleon znów ją zaskoczył. W sposób tak szokująco pozytywny, że gdyby nie jego późniejsza, równie niespodziewana utrata przytomności, istniało duże prawdopodobieństwo, że faktycznie poczułaby ulgę wynikającą z otworzenia się przed nim. W zamian tego ponownie uderzyła w nią przygniatająca świadomość, że jeżeli teraz mu nie pomoże, to za moment swoją zwłoką doprowadzi go do takiego stanu, że nie obejdzie się już bez pielęgniarskiej interwencji.
W natychmiastowej reakcji na utratę kontroli Leona nad jego własnym ciałem, zbliżyła się jeszcze bardziej i w razie ewentualnego upadku, chcąc być jego podporą (ale co ona tam mogła, z tym swoim słabiutkim ciałem?), położyła rękę na jego ramieniu. Kiedy dłoń mężczyzny znalazła się pod jej obojczykiem przeszła ją nagła fala ciepła, a kiedy zaciskał palce na jej ramieniu – fala bólu, chociaż zapewne niczym nie porównywająca się z tym, czego doświadczał Napoleon; dlatego z trudem, również zaciskając pięść na jego zdrowej ręce, czego prawdopodobnie nawet nie odczuł, zdecydowała się ją zignorować.

— Tak, tak. — potwierdziła, pośpiesznym ruchem drugiej dłoni przecierając łzy ze swojej twarzy. — Wyciągnę cię z tego. Wytrzymaj jeszcze tylko chwilę... — obdarowała go ponownie uśmiechem, teraz już pełnym naiwnej jakby nadziei i motywacji, że wszystko skończy się dobrze. Sekundy uciekały jak szalone, kiedy wertowała strony woluminu w poszukiwaniu odpowiedniego zaklęcia na jego złamane, a przypuszczała, że nawet i w gorszym stanie kości. W takich momentach umiejętność szybkiego czytania naprawdę okazywała się przydatna. Wcale nie pomagało jaj to, że poza minimalnymi różnicami w opisach te zaklęcia wydawały się być, cholera, takie same i w końcu zdecydowała się wybrać takie, które w mniejszym stopniu przynajmniej kojarzyła. — Wybacz mi, jeżeli zrobię ci większą krzywdę... — stwierdziła przepraszającym tonem. Wzięła głęboki oddech i w końcu, w końcu, z różdżką skierowaną w poszkodowaną dłoń Napoleona, wypowiedziała zaklęcie.


Christine

Moje opowiadania!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz