Christine&Napoleon 1.

3 0 0
                                    

Było już późno. Zdecydowanie za późno jak na przesiadywanie o tej godzinie w bibliotece, która swoją drogą już od kilku godzin powinna być zamknięta. A jednak Christine nadal była w środku i właśnie kończyła układać książki na półkach wedle ich przeznaczenia. Rutyna. Nie doczekała się jeszcze dnia, kiedy nie musiała przestawić ani jednego tytułu. Trafić na mniejszą liczbę właściwie prawie graniczyło z cudem i nie zdarzało się zbyt często. Nie dziwota, bo w końcu biblioteka była wielka, a tysiące książek zapełniały setki postarzałych, uginających się pod ciężarem ich wiedzy (wagi) półek, współtworząc jej jedną, wielką całość. Jeśli dodać do tego uczniów - i nie tylko, którzy w pośpiechu zamyśleniu i - Merlin wie czym jeszcze, pojawiali się tam na potęgę, można było otrzymać prosty wynik. Mnóstwo pracy, a raczej krzątania się pomiędzy alejkami dla panny Christine, która zawsze sumiennie i bez zbędnego narzekania wykonywała to zadanie. Z czasem tylko nauczyła się odkładać tę czynność na sam koniec zmiany, aby nie musieć kontrolować wszystkiego na bieżąco. Z czasem wyrobiła sobie cały harmonogram wykonywania dziennych obowiązków, którego pilnie przestrzegała. Rutyna, która niekiedy przysparzała ją już o ból głowy. Ale w bibliotece nie ma przecież ani miejsca, ani czasu na dezorganizację.

Westchnęła cicho, po raz ostatni tego dnia spoglądając na jedną z półek i na lukę, jaką reprezentowała. Lukę w postaci trzynastu książek z dziedziny transmutacji. Jedną minionego popołudnia wypożyczył jakiś młody Puchon, przygotowujący się do tegorocznych SUM. Pozostałe dwanaście kilka dni temu zabrał ze sobą nie kto inny jak jej ulubiony stażysta zaklęć i uroków - niesamowity, nieprzewidywalny, niereformowalny Napoleon Baskerville we własnej osobie. A ona, przeklinając w duszy swoją, jak to mówi, miękkość, pozwoliła mu na to pozbawienie uczniów cennej wiedzy wywodzącej się z tych lektur. Właściwie to sama, podczas długiego procesu zapisywania wszystkich ksiąg w jego nowej kartotece, zastanawiała się na co mu tego aż tyle. Mimo to, zmęczona jego ciągłymi docinkami (na które od czasu powrotu do Hogwartu zdawał się sobie pozwalać coraz częściej), nie odezwała się ani słowem. Milczenie stało się już jej skutecznym sposobem na unikanie konfliktów.

W końcu zebrała wszystkie swoje rzeczy i upewniwszy się przy pomocy zaklęcia Homenum Revelio, że w pomieszczeniu nie myszkują żadne, niepowołane do tego dusze, skierowała się w stronę wyjścia. Na samą wcześniejszą myśl o tym aroganckim stażyście, który ostatnimi czasy z jeszcze większym uporem niż za czasów nauczania uprzykrzał jej życie, mimowolnie skierowała wzrok ku Działowi Ksiąg Zakazanych. Z tyloma emocjami przyszło jej się zmierzyć z powodu nieustannych konfrontacji, jakie miały miejsce pomiędzy nią, Leonem, a tym tajemniczo przyciągającym niewinne duszy uczniów ciemnym zakamarkiem biblioteki... Z początku standardowe przekomarzanki pomiędzy bibliotekarką, a młodym Ślizgonem, z czasem zakończyły się wielkimi kłopotami po obydwu stronach, kończąc jednocześnie pozytywne stosunki, jakie udało się im zbudować przez te kilka lat. Za co Christine obwiniała wyłącznie siebie i swoją słabą wolę. I nie tylko ona - bo widocznie i Leon, którego mimowolnie była zmuszona pilnować jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, również dołączył do Klubu nienawiści słabego charakteru panny Christine Buxton, zajmując w nim naczelne miejsce, obok niej samej.

Jakież więc nie było jej zdziwienie, kiedy to właśnie jego twarz, a konkretnie dolną część jej część w połączeniu z długą szyją, była pierwszym, co zobaczyła po otwarciu starych drzwi biblioteki. Zaskoczeniem również nie była różdżka skierowana na wysokości zamka do drzwi, ale pośpiesznie rzucone w jej kierunku przepraszam i zdeterminowanie w oczach, wyrażające chęci jak najszybszego dostania się wewnątrz biblioteki była już dla niej nie małą zagadką. No bo w końcu, gdyby chciał udać się tam, gdzie miał w zwyczaju udawać się o takich godzinach, to całkowicie ignorując jej obecność po prostu by tam poszedł. Teraz w końcu mógł. Obserwując jak niezgrabnie wymija ją i wchodzi do środka odwróciła się w jego kierunku. Zamknęła usta zanim w ogóle zdążyła je otworzyć na tyle wystarczająco, żeby zadać pytanie. No bo przecież Leon nie potrzebuje pytań, żeby już znać odpowiedzi. I już nie miała ochoty na nic więcej. I już właściwie miała zamiar zostawić go w spokoju, gdyby nie krople ciemnoczerwonej cieczy, które w jednym momencie poleciały mu z nosa i w otaczającej ich zewsząd ciszy z głuchym dźwiękiem odbijały się od kamiennej posadzki. Nie omieszkały wylądować nawet na jej czarnych, lakierowanych butach.

— Napoleonie Baskerville. — przerwała w końcu ciszę ze swojej strony. Głosem tak dobrze znanym im oboje, bo dokładnie tym samym – pouczająco-karcącym z lekką nutą wyrzutów, zwracała się do niego niego już niezliczoną ilość razy, kiedy jeszcze był uczniem. W normalnych warunkach poczułaby się zapewne bardzo głupio z tego powodu, bo Napoleon nie był już studentem, o czym dosyć często swoją obecnością jej przypominał. Ale tym razem poczuła tylko, jak jej delikatne policzki lekko zmieniają barwę, rumieniąc się. Poczuła również, że ręce zaczynają się jej trząść, a serce gwałtownie przyśpiesza rytmu. Jej panikarska natura, której tak bardzo nie lubiła, znowu zaczynała przejmować nad nią kontrolę. A przecież akurat na widok krwi nigdy nie robiło się jej gorzej, bo w dzieciństwie niemalże przesiąknęła jej widokiem. Książkowym widokiem, oczywiście. Chociaż nie unika wątpliwości, że jako bibliotekarka raczej nie spodziewała się jej w tym miejscu. A przynajmniej w tej bezpiecznej części. Oficjalnie to chyba jeszcze do niej nie doszło, ale powodem tej paniki wcale nie była sama ciecz, a jej właściciel. — Nie mam pojęcia co wykombinowałeś tym razem. Przypuszczam jednak, że wiesz, iż sam ten jakże miły gest posprzątania podłogi nie sprawi, że tym razem ci odpuszczę. — oznajmiła, po czym już znacznie spokojniej, wyszeptała zaklęcie powstrzymujące krwotok. A jednak nieznanego jej pochodzenia ból fizyczny, którego za wszelką siłę starał się po sobie nie okazywać, zdawał się wcale nie ustawać.

— Dlatego teraz udamy się wspólnie do skrzydła szpitalnego, a ja udam, że wcale nie spotkałam cię akurat tutaj... Zanim zrobisz sobie większą krzywdę. — dokończyła, z lekkim niezadowoleniem stwierdzając, że ostatnie zdanie zabrzmiało trochę zbyt troskliwie, niż powinno. A nie powinno, bo mimo wszystko miała do niego żal. O to, że był dla niej taki jaki był. I o to, jaki nie był - jak nie okazał żadnego zrozumienia względem jej osoby, kiedy po wspólnej wizycie u dyrektora nie wyrażała już więcej chęci do współpracy, aby on bezproblemowo mógł dostawać się do Działu Ksiąg Zakazanych. Zupełnie tak jakby ona miała wtedy własny wybór... Dlatego, jeżeli mogła choć minimalnie utrzeć mu tego aroganckiego nosa, a przy okazji przyczynić się mu na dobre posyłając do skrzydła szpitalnego, zdecydowała się to zrobić. Miała jakieś dziwne przeczucie, że krew z nosa była w tym momencie jego najmniejszym problemem.

Christine Buxton. Trochę zła, troszkę bardziej zatroskana.

Moje opowiadania!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz