To był normalny sobotni poranek. Jak w każdą sobotę, mój ojciec pojechał do pracy wyrabiać nadgodziny, a matka na szkolenie.
Zostałem sam.
Zajęcia w te dni wypełniały mi małe drobnostki - jak Minecraft, sprzątanie w pokoju, oglądanie TV, itp.
Kiedy po południu przeglądałem internet w poszukiwaniu czegokolwiek o mojej ulubionej postaci, Tailsie (dla nie wiedzących - sympatyczny lisek z dwoma ogonami, których może używać jako śmigła), około 17 strony wyskoczyła mi w wynikach stronka o nazwie "Pobierz go już teraz! TailsDoll.mp4d"
Ten wynik zainteresował mnie najbardziej, ponieważ nigdy jeszcze nie spotkałem się z takim rozszerzeniem. Wyguglowałem je. Niby nie istniało. Co było jeszcze dziwniejsze.
Nagle, powiedziałbym że nawet "z dupy" wyskoczył napis "Rozpoczęto pobieranie TailsDoll.mp4d" Ej no! Nawet nie klikałem w tą stronę! Chciałem zatrzymać pobieranie, jednak plik bardzo mało ważył i ściągnął się natychmiast. Domyślałem się, że to wirus. Potwierdzając moje przypuszczenia, komputer wyświetlił czyjś ryj i się wyłączył. No świetnie. I znowu muszę dać go do przywracania.
Ponieważ było już dobrze po 16, postanowiłem, że poszukam jakiegoś specjalisty dzisiaj, a komputer zaniosę jutro. Po wynalezieniu jakiegoś stosunkowo taniego i skutecznego informatyka, umówiłem się z nim na 9:00 następnego dnia, i spakowałem komputer do torby wraz z zasilaczem. Gotowy zestaw odłożyłem.
Około 21:00 położyłem się spać, aby wstać jutro około 7:00 i iść z tym głupim kompem do specjalisty.
Około godziny 03:00 włączył się telewizor. Oczywiście, obudził mnie. Powoli wywlokłem się z łóżka, szukając pilota. Nie zdziwiło mnie, że się włączył. Często sam się włączał ze względu na wiek. Przetarłem oczy i spojrzałem jaki kanał sobie wybrał.
O dziwo, na ekranie ukazał się długi, ciemny tunel. Słychać było oddalone kroki. Na końcu tunelu zauważyłem jakąś postać. Powoli dreptała w moją stronę. Nad jej głową świeciło małe, czerwone światełko.
Po paru minutach to coś było już bardzo blisko ekranu. Wyglądało jak zmasakrowany Tails z długimi pazurami, wielkimi czarnymi oczami i czerwonym, świecącym światełkiem na głowie. Spojrzał na mnie (w międzyczasie przekrzywiłem łeb i patrzyłem na telewizor z otwartą gębą). Każda sekunda zdawała się wiecznością. Po dłuższym czasie zaczął drzeć się jak opętany, znikł z ekranu zastąpiony słowami "Can YOU feel". "Czy czujesz"? Nie pamiętam, co się potem stało.
Obudziłem się w ciemnej jaskini. Śmierdziało krwią. Podłoga strasznie się lepiła. Ciemność ogarniała mnie całego. Jedyną moją nadzieją było małe, zielone światełko w oddali. Postanowiłem pójść w jego stronę. Nie wiem ile szedłem, każda chwila wydawała się wiekiem. Okazało się, że owe światełko to była mała lampa na zewnątrz jaskini. Ucieszył mnie fakt, że już wyszedłem z tej piekielnej pieczary.
Na dworze była noc, księżyc w pełni. W świetle lampy (i księżyca) zobaczyłem, że znajduję się w jakimś lesie. Idąc przez ciemny las, natrafiłem na drogę. Miałem szczęście że ją znalazłem w świetle księżyca.
"Cóż, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Tam przynajmniej jest bezpieczniej" - Stwierdziłem lekko żartobliwie i z iskierką nadziei ruszyłem w drogę.
Nastał ranek. Przeszedłem już chyba z 10 kilometrów. Zmęczony, przysiadłem obok drzewa. I wtedy przeraziłem się nie na żarty. Pod drzewem była karteczka z napisem "the sunshine?". "Can YOU feel the sunshine?" - "Czy czujesz słońce?"