Rozdział 4

189 19 4
                                    

Dzisiaj miała odbyć się pierwsza nasza wyprawa. Nie zapowiadali, że będzie wyjątkowo długa, jednak trzeba było pamiętać o tym, że nawet najkrótsze misje mogą okazać się niebezpiecznymi lub nawet śmiertelnymi. Na początku musiałam przyznać, że nawet się stresowałam, jednak później stres zaczął się mieszać z lekką ekscytacją.

- Przygotujcie swoje konie i upewnijcie się, czy wszystko macie. Zaraz wyruszamy. - do naszych uszu dobiegł głos kaprala. Bez ociągania się wykonaliśmy rozkaz i już po chwili nasze konie były gotowe do wyprawy. Zostało tylko upewnić się, że my sami mamy wszystko co potrzebne i byliśmy stuprocentowo gotowi do wymarszu. Grupa liczącą kilkudziesięciu zwiadowców, w tym tak zwany oddział specjalny dosiadł swoje wierzchowce, a następnie stępem zaczęliśmy poruszać się w kierunku bram. Po drodze oczywiście po bokach ulic zbierały się tłumy ludzi, jednak nie każdy stał tam, by nas podziwiać. Duża część ludności patrzyła na nas ze zrezygnowaniem czy nawet dezaprobatą. Mimo to jednak wśród nich można było dostrzec pary oczu, w których biła nadzieja i w jakiś sposób radość, może spowodowana tym, że zwiadowcy się nie poddają i mimo szeregu niepowodzeń, wciąż walczą o lepsze jutro. Zawsze te właśnie pary oczu powodowały u mnie napływ determinacji i sprawiały, że się nie poddawałam.

W końcu dotarliśmy przed bramę osadzoną w gigantycznym murze i czekaliśmy tylko, aż zacznie się odliczanie, po którym brama miała zostać otwarta, a każdy żołnierz miał spiąć swojego konia i puszczając się w galop opuścić wrota.

- Jak tam przed pierwszą wyprawą po sześcioletniej przerwie. - zagadnęła rudowłosa kobieta, znajdująca się centralnie obok mnie po lewej. Zerknęłam na nią, a potem na znajdujące się przed nami ogromne drzwi.

- Jak za starych czasów. - odparłam, poprawiając wodze w dłoniach. - Daje radę. - Dodałam i ponownie zerknęłam na Petrę i spotkałam się z jej ciepłym uśmiechem.

- Już czas! Otworzyć bramę! - rozległ się krzyk Erwina. Chwilę potem zaczęło się odliczanie. - Trzy! Dwa! - wzięłam głębszy wdech, nieco pochylając się nad grzbietem swojego konia, przygotowując się do galopu. Zacisnęłam wodze. - Jeden! - W tym momencie wszyscy jak jeden mąż wprawili swoje wierzchowce w ruch i pognali w stronę bram, a w tym bez najmniejszego zawahania ja.

Nagle minęliśmy mury i wyłaniając się z cienia panującego w przejściu, od razu uderzyły mnie promienie słoneczne i wiatr. Mogłoby się wydawać, że to samo słońce i ten sam wiatr jest wszędzie, jednak poza bezpiecznymi murami, wszystko było inne. Mimo czyhającego wszędzie zagrożenia, przez te pierwsze parę chwil po opuszczeniu ludzkiej klatki w postaci murów, człowiek czuł się tak rześko, wolno. Potem jednak w końcu schodził na ziemię, przypominając sobie, że to nie spacer pośród wielkich pól, a śmiertelnie niebezpieczna wyprawa.

Przez około pół godziny jazdy nie było widać żadnego zagrożenia, jednak wyprawa bez spotkania chociaż jednego tytana byłaby wręcz niemożliwa. Dlatego nie musieliśmy długo czekać, aż z różnych stron zaczną być wystrzeliwane flary w kolorze czerwonym, a następnie zielonym, oznaczającym zmianę kierunku jazdy. W pewnym momencie gdzieś z lewej strony pojawił się czarny sygnał, oznaczający odmieńca i tym samym ponownie zmieniono nasz kierunek poruszania się, by uniknąć spotkania się z nim.

- Odmieniec! - usłyszeliśmy nagle gdzieś z tyłu naszej grupy przerażony wrzask, ostrzegający nas przed niebezpieczeństwem. Obejrzeliśmy się za siebie zdziwieni i wtedy dostrzegliśmy wielgachnego bydlaka biegnącego wprost na nas. Zazwyczaj odmieńcy poruszają się w chyba tylko im wiadomo jakim kierunku i ignorują ludzi, jednak ten...

- Zdaje się, że my jesteśmy jego celem. - odezwał się Levi, kończąc moją myśl, zupełnie tak, jakby czytał mi w myślach. - Przygotować się do walki. - rozkazał i po chwili znowu coś dodał. - Eld, wystrzel czarną flarę.

- Już. - odpowiedział mężczyzna i zza pasa wyciągnął pistolet na flary, po czym wsadził w niego odpowiedni kolor i wystrzelił prosto do góry. Ponownie spojrzałam na tytana i mimowolnie przeszły mnie ciarki. Nie tyle co na jego widok, a na złe wspomnienia związane z tymi potworami. Mimo to musiałam się ogarnąć i dać z siebie wszystko. W końcu dostałam drugą szansę, z której mimo że początkowo nie byłam zadowolona, zaczęłam ją coraz bardziej doceniać, chociażby z tego powodu, że była stokrotnie lepsza od dalszego gnicia w więzieniu.

Jak już wcześniej było niemalże pewne, bez walki się nie obeszło. W dodatku jakby tego było mało, zjawiło się trzech kolejnych, dziesięciometrowych tytanów, jednak przynajmniej nie wyglądały na odmieńców. W pewnym momencie walki usłyszałam czyjś krzyk, więc automatycznie spojrzałam w tamtą stronę i dostrzegłam, jak jeden tytanów trzyma w ręku Gunthera. Od razu zerwałam się i widząc, że monstrum zamierza zgnieść mężczyznę, dodałam gazu na całą moc i chwilę później tytan miał w karku spore wycięcie. Poluzował swój uścisk, dzięki czemu towarzysz z drużyny mógł się uwolnić, a następnie opadł na ziemię, wywołując przy tym spory huk i drżenie ziemi.

- Dzięki. - odezwał się mężczyzna, spoglądając na mnie, po czym ruszył do dalszej walki, a ja wraz z nim, ponieważ nie zamierzałam się ociągać.

- No, no. - zaczął rozmowę Oluo, gdy każdy pobliski tytan już leżał martwy. - Nie wiem, jak ty Gunther, ale ja bym wolał ratować nową, niż być przez nią ratowany. - zakipił z uśmiechem, spoglądając na swojego przyjaciela z drużyny, który spojrzał na niego krzywo.

- Nie wymądrzaj się tak, bo gdyby nie ja, sam byś dzisiaj został pożarty. - skarciła go Petra.

- Zostałbym, ale na szczęście jestem wystarczająco dobry i pokonałem go. - pochwalił sam siebie Bozad, a rudowłosa jedynie pokręciła załamana głową i mruknęła coś pod nosem.

- Lepiej skończcie gadać i ruszajcie dalej. - odezwał się mężczyzna z ciemniejszą skórą, dostrzegając jak Levi już dosiadł swojego konia, gotowy do dalszej podróży. Zgodnie z jego słowami, rozmowa została od razu ucięta i każdy z nas zagwizdał, na co kilka chwil później konie zjawiły się przy swoich właścicielach. Wsiedliśmy na nie i od razu przeszliśmy do galopu, by jak najszybciej ponownie zająć swoje miejsce w formacji.

Reszta wyprawy na szczęście obyła się bez kolejnych odmieńców i gdy powoli zaczęła zbliżać się wieczorna pora, generał zarządził odwrót do murów. Niestety podobnie jak każda inna ekspedycja, ta nie wniosła nic nowego, zero jakichkolwiek nowych faktów na temat tytanów. Po paru godzinach słońce zaczęło zachodzić, a my akurat wjeżdżaliśmy do miasta.

- Znowu wozy pełne trupów... - odezwał się jakiś głos wśród zgromadzonych ludzi.

- Daliby sobie w końcu spokój, te ich wyprawy to nic innego, jak masowa czystka ludzi. - wypowiedział się drugi, nie kryjąc w żadnym stopniu swojej pogardy.

Czyli dzień jak co dzień, wyprawa, jak każda inna. Wyjazd, śmierć wielu żołnierzy, powrót nas, czyli przegranych i wysłuchiwanie zażaleń ludzi bądź płaczów, jeśli ktoś stracił bliskiego. Prawdopodobnie każdy zwiadowca z dłuższym stażem już przywykł do ponoszenia porażek, jednak kadeci nie. Każdemu wydawało się, że za ich służby nadejdzie jakiś przełom, który spowoduje, że ludzkość w końcu zacznie zwyciężać i raz na zawsze pozbędzie się tytanów. Mimo to za każdym razem brutalna prawda w nich uderzała i zaczęli dostrzegać, że tytani w tym momencie są nie do pokonania.







Jak zawsze do większości rozdziałów próbowałam znaleźć pasujące zdjęcie, ale niestety tym razem udało się znaleźć tylko z Erenem, którego jeszcze nie powinno tu być :| Ale zamiast niego można uznać, że jedzie tam nasza główna bohaterka, Adena. Dzisiaj ode mnie to tyle, do zobaczenia w następnych rozdziałach!

Ze wszystkich sił || Levi x OC || PORZUCONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz