rozdział 5.

107 15 21
                                    

    Konrad za to spędzał to październikowe popołudnie w domu z ogromnym bólem gardła. Pewnie to po tym kiepskim, a w dodatku zimnym serniku z rodzynkami. Musiał się przyznać — nigdy wcześniej nie jadł aż tak niedobrego. Przetarł zrezygnowany twarz, karcąc się w myślach. Od początku wiedział, że nie powinien sięgać po to „jedzenie bogów", które na marginesie wcale nim nie było. Powinien skusić się na zwykłą szarlotkę i odpuścić te całe suszone winogrona. Wcześniej dobrze zdawał sobie sprawę, iż ten przysmak był ulubieńcem Weroniki, a przecież wszystko, co ta dziewczyna lubiła było dobre. No może oprócz zielonej herbaty. Ciepły jabłecznik jednak na pewno przypadłby mu do gustu.

Szatynka od początku ich znajomości, kiedy to zobaczył ją dziarsko idącą korytarzem z otwartym plecakiem, wywoływała w nim sprzeczne uczucia. Czasem patrząc w jej szmaragdowe oczy, gubił się dogłębnie. Niekiedy jednak czuł się zbyt osaczony jej osobą. Zawsze potem miewał wyrzuty sumienia, tak samo jak dnia, w którym opuścił bez większych wyjaśnień kawiarnię. Co prawda, nie było to jego winą, gdyż charakterologicznie nadawał się na samotnika, a Weronika zdawała sobie z tego doskonale sprawę. Były momenty, w których najnormalniej chciał uciekać. Mimo jego pozornie napompowanego ego i przesadnej śmiałości, określał się jako osoba raczej wycofana. Uparcie za to bronił się żartem i sarkazmem. Taką zakładał zbroję, zresztą jak większość nastolatków w tym wieku.

Rozmyślając o wiecznie radosnej dziewczynie, zupełnie stracił rachubę czasu. Po cichutku przyznał, że nawet gardło go przestało tak mocno boleć. Nisia zawsze była, jak plasterek na ranę. Roześmiany podniósł się z łóżka i sięgnął po telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie z bardzo mu bliską blondynką. Uśmiech zszedł z twarzy ciemnowłosego, a zastapił go smutny grymas. Każdy miał przecież jakieś swoje upiory. Konrad nigdy się nad sobą nie użalał. Bardzo nie lubił litości i może było to jednym z powodów, przez które pozamykał się na ludzi.

Odblokował urządzenie swoim kodem, będącym datą urodzenia Werki. Obydwoje ustawili takie szyfry, aby w huraganie szkolnych sprawdzianów i prac domowych nie zapomnieć o dwóch, najważniejszych dniach w roku. Tak, „zapominalscy" to ich drugie imiona. Więcej cech wspólnych raczej nie posiadali, ale jak to mówią: „Przeciwieństwa się przyciągają", a chłopak zdążył się już o tym przekonać na własnej skórze.

Nagle z telefonu wydobył się dźwięk, informujący o nadchodzącym połączeniu. Widząc na ekranie imię przyjaciółki, od razu odebrał.

— Hej, Wer...

— Kondziu, posłuchaj mnie — przerwała mu.

Była niczym wyprana z najmniejszej kropelki emocji. Zbiło go to z tropu, gdyż dziewczyna zawsze chodziła nad wyraz radosna, nawet jak miała doła. Czymkolwiek to nie było, musiało być poważne. Już nawet zignorował fakt, że znowu nazwała go „Kondziem".

— Martwię się — oznajmił, kiedy szatynka milczała przez dłuższą chwilę. — O co chodzi?

— Wiem, przepraszam — odpowiedziała cichutko. — Chodzi o Emilkę.

   Konradowi serce łamało się w pół, gdy słyszał jak ciężko dziewczynie. Nie wahając się ani trochę, zbiegł na dół i zaczął zakładać buty.

— Jadę do ciebie. Gdzie jesteś? — zapytał i po udzieleniu odpowiedzi przez Weronikę, rozłączył się.

Nigdy w swoim siedemnastoletnim życiu nie biegł tak szybko na przystanek autobusowy. Ciemnowłosemu daleko było do wzorowego ucznia przez jego liczne spóźnienia, słabe oceny i zawalony ostatni sprawdzian z geografii. Może gdyby nie marnował czasu na chodzenie z głową w chmurach, coś by się zmieniło. Według Kondzia najpierw trzeba było wyznaczyć sobie cel. On takowego nie miał, więc non stop spoczywał na laurach. A szkoda, bo mimo wszystko bardzo zdolny z niego chłopak.

spodziewaj się niespodziewanegoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz