Pociąg jedzie, a my w nim. Zośka po kwadransie obraża się na amen. Przez ten niespodziewany wypad straciła swoją ulubioną bluzkę. Różowa, w słoneczniki z falbankami u spodu — wolę się nie odzywać, że to żadna strata, bo by mnie chyba zamordowała.
— I co teraz, Zdzichu? — pytam mężczyznę, po czym wzdycham.
Cały plan poszedł się...
— Jak to co? — odpowiada pytaniem, wytrzeszczając oczy. — Dojedziemy, wysiądziemy, ja pójdę w swoją stronę, a wy wrócicie do domu. — Wzrusza niedbale ramionami, a ja mam przez to ochotę jeszcze raz zdzielić go torebką. — Coś nie tak?
Ja mu zaraz dam nie tak!
— Ty... Ty... Ty pacanie jeden! — wykrzykuję, purpurowiejąc. — Cały ten cyrk jest przez ciebie! — nakręcam się coraz bardziej. — Egoista jeden!
— Janinka? — szepcze Zośka. Kieruję na nią poirytowany wzrok, nie rozumiejąc dlaczego przerywa mój wybuch. — Bilety — dodaje.
Odwracam się i zauważam, że mojemu wystąpieniu przygląda się jakaś kobieta. Jej brwi niemal łączą się w jedność, a twarz z sekundę na sekundę przybiera inny odcień.
— Zdzichu, no na co czekasz? Wyskakuj z kasy! Kupuj nam bilety!
Uśmiecham się z wyższością, widząc jak wielce poważny komendant głupieje i posłusznie sięga do kieszeni. Duka stacje na której wysiadamy, a następnie płaci za naszą trójkę.
Gdy konduktorka znika z naszego pola widzenia, Zdzichu niemal zapada się w siedzisko.
— Jak to tak ma wyglądać, to zdecydowanie musimy się rozejść po wyjściu z pociągu — wydusza obrażony, nawet na mnie nie patrząc.
Wlepia wzrok w okno, a ja zaczynam się zastanawiać po raz kolejny, co zrobić, żeby ściągnąć go do Huciska.
***
Po dotarciu na miejsce, zjadamy kolację, kupujemy na szybko nieco ubrań i meldujemy się w motelu.
Teraz już nie spuszczam Zdziśka z oczu nawet na sekundę. Nawet kiedy z Zośką wybieramy gacie, on stoi obok, oblewając się czerwienią.
Tak jakby majtki i staniki mu dziwne były.
Co prawda ledwo po wyjściu starał się nas pozbyć, ale ja się nie dałam. Upartość to wszak jedna z moich największych zalet, chociaż czasem staje się wadą.
— Janinko, jaki mamy plan? — pyta Zosia, gdy Zdzichu już chrapie na jednoosobowym łóżku.
Krzywię się, bo tak naprawdę nie mam żadnego planu. Miało być tak pięknie, a jest jak jest.
Mrugam kilkakrotnie, jakby to miało sprawić, że nagle będę wiedzieć, co dalej. Niestety, w głowie mam jedną, wielką pustkę.
— Nie wiem — wyduszam w końcu, całkowicie się poddając.
Po raz pierwszy w życiu nie mam absolutnie żadnego planu i to jest nieco przytłaczające. Mogłabym jej lać wodę, że a to to, a to tamto, ale po jaką cholerę?
— Aha — mruczy z pełną powagą Zosia. — To jak na coś wpadniesz, to daj znać.
Po tych słowach układa się na łóżku, a ja jeszcze długo siedzę nieruchomo, wytężając wszystkie trybiki w głowie.
Niestety, nadal nie wpadam na żaden wspaniały plan.
***
Nazajutrz jemy śniadanie, a później ruszamy w trasę. Pierwszy przystanek to Kościół Świętej Jadwigi, następnie oglądamy Kościół Najświętszego Serca Jezusa i chociaż ja nie mam z tego zwiedzania sporo radości, to nie marudzę.
Zosia natomiast jest moim przeciwieństwem. Jakby tylko mogła to w każdym z kościołów spędziłaby kilkanaście godzin, dokładnie sprawdzając każdy kąt.
Całe szczęście następnym punktem zwiedzania jest Stary Rynek.
Gdy tam docieramy, wreszcie czuję napływ energii. Pstrykam zdjęcie za zdjęciem, a towarzysze człapią za mną, domagając się zwolnienia tempa.
Z pełną premedytacją ich ignoruję. Oglądamy Ratusz, a następnie zabytkową, dziewiętnastowieczną studnię Świętego Bernarda.Kiedy wreszcie czuję się solidnie naładowana optymizmem, świat pokazuje mi środkowy palec.
Z nieba spada ulewa i zrywa się wiatr, kołyszący drzewami tak, że mam wrażenie, że za chwilę potężny pień upadnie wprost na nas. Kilka minut później szaleje burza, a my w popłochu wbiegamy do pobliskiej restauracji.
Mija godzina, dwie i trzy, a pogoda wcale się nie zmienia. Po zjedzeniu solidnego posiłku pakujemy się do taksówki i do końca dnia nie wyściubiamy nosów z pokoju. Przez tę przeklętą pogodę straciłam całą werwę i nawet to, że Zdzichu ogrywa mnie raz po raz w Tysiąca, ani trochę mnie nie rusza.
— To jak, wracamy jutro w końcu do domu? — pytam po rzuceniu kart na łóżko. Patrzę się na Zośkę, by mnie poparła, ale ona jest zbyt zajęta wpisywaniem kolejnych haseł w krzyżówkę.
Prycham, parskam i ostentacyjnie jęczę. Nic nie przenosi rezultatu. W końcu wymawiam głośno imię koleżanki, co wreszcie skutkuje przyciągnięciem jej uwagi. Unosi głowę i wpatruje się we mnie nic nie rozumiejąc. Poprawia okulary, mruży powieki i w końcu pyta:
— Co?
Zaciskam zęby, by nie puścić kilku solidnych wiązanek. Poklepuję swoje kłaki, a moi towarzysze widząc ten gest, spoglądają na siebie porozumiewawczo.
— Janinko... — zaczyna niepewnie Zdzichu, ale szybko milknie, gdy widzi moją minę.
Mam wrażenie, że zachowuję się jak rozjuszony byk. Nic jednak nie mogę na to poradzić. Bywają dni takie jak ten, kiedy irytacja wypływa z każdej strony i nie ma możliwości jej powstrzymać.
— Zdzisiek — wymawiam jego imię powoli i wyraźnie — czy jutro możemy w końcu wrócić do Huciska? — zadaję pytanie, przekrzywiając głowę na bok.
Moje spojrzenie mówi: Lepiej żebyś powiedział tak.
Najwyraźniej on też to tak odbiera, bo wydusza jedno, ciche:
— Tak.
Wytrzeszczam oczy i spoglądam na Zofię, która aż upuszcza z wrażenia krzyżówkę i rozwiera usta.
— Tak? — upewniam się.
Mężczyzna delikatnie przytakuje, uciekając wzrokiem na bok.
— W sensie wrócimy jutro wszyscy, tak? — dopytuję.
Zdzichu nie odpowiada jednak od razu. Najpierw wstaje z łóżka i podchodzi do okna. Podziwia okolicę w ciszy, a ja z sekundy na sekundę coraz bardziej się irytuję. Już mam zamiar rzucić w niego poduszką, żeby w końcu wydusił te trzy satysfakcjonujące mnie litery, kiedy odpowiada:
— Nie.
Po raz kolejny zaciskam zęby. Liczę w głowie od jednego do dwudziestu. Potem do trzydziestu, czterdziestu i pięćdziesięciu, ale to nie pomaga. Biorę solidny zamach i w wyrazie frustracji, posyłam w jego stronę papucia. Poduszka to za mało.
— Ała! — krzyczy oburzony, ale w końcu patrzy wprost na mnie, a nie stojąc tyłem. — Zwariowałaś?
— A ty?! — odparowuje.
— Ja?! To ty rzuciłaś we mnie papuciem!
— A ty nie potrafisz odpowiadać pełnym zdaniem i odwracasz się plecami! Za grosz kultury! — oburzam się, wyrzucając dłonie w powietrze.
— Jezusie, przedszkole... — mamrocze pod nosem Zośka i kręci głową.
Wstaję, biorę kilka głębokich oddechów i muszę przyznać jej rację. Czym strasi tym głupsi.
— Dobra, wytłumacz w końcu, co twoim zdaniem znaczy, tak jutro wracamy, ale nie wszyscy — mówię pojednawczo, przystając obok Zdziśka.
— No po prostu. Wy do Huciska, ja w dalszą trasę. Proste jak słońce.
Ja mu kuźwa dam słońce! Rozglądam się po pomieszczeniu, szukając potencjalnego narzędzia zbrodni, kiedy z równowagi wytrąca mnie głos Zofii.
— Pójdźmy na ugodę. Jeszcze trzy dni spędzimy na wojażach, a później wracamy do Huciska. Pasuje? — zadaje pytanie, patrząc to na mnie to na Zdzicha. Niepewnie przytakuję. — Zdzichu? — zwraca się konkretnie do niego, zaciskając dłoń na lampce. Tłumię śmiech, rozumiejąc, co chce mu przekazać tym gestem. Komendant zgadza się pospiesznie, zapewne mając nas w głowie za niezrównoważone psychicznie. — No i super. A teraz powiedzcie mi proszę, co tu wpisać. — Wskazuje na krzyżówkę. — Imię Zimermana, pianisty?
YOU ARE READING
Poszukiwania Policjanta
ChickLitGdy komendant policji w Hucisku znika w niewyjaśnionych okolicznościach, na wiejskich ulicach wybucha zamieszanie. Nieobecność policjanta sprawia, że miejscowi chuligani terroryzują jak dotąd spokojną miejscowość. Jedna z najstarszych mieszkanek, ob...