Część opowieści bez tytułu

87 14 15
                                    

Tej nocy księżyc miał barwę krwi.

Przez większość czasu zakrywały go potężne sylwetki drzew. Jednak w pewnym momencie tory, którymi jechał mój pociąg, przestały prowadzić obok lasu, a zamiast tego ciągnęły się między szerokimi połaciami pól. Wtedy to przez okno doskonale widziałem na atramentowym niebie okrągłą tarczę, którą tej nocy pokrył szkarłat posoki. Tak, jakby niewidoczny pan nocy stoczył zażarty bój i skrył się między chmurami, by leczyć rany, zostawiwszy na widoku dowód walki.

One też jechały. Była ich dwójka, a obie sprawiały, że nie mogłem oderwać od nich oczu, choć serce zżerał mi niepokój, a dziwne uczucie w dole brzucha narastało z każdą chwilą. Przypominało stres towarzyszący oczekiwaniu. Na co?

Udawałem, że przeglądam coś w telefonie, jednocześnie kątem oka przyglądając się podróżniczkom. Jedynymi dźwiękami, które słyszałem, były uderzające o szybę krople deszczu zmieszane z własnym oddechem i miarowym stukotem kół pociągu. Te znajome odgłosy tylko odrobinę koiły napięte do granic możliwości nerwy, tak, jakby umysł i ciało z całej siły pragnęły pozostać w stanie ciągłej gotowości.

Poza nami w przedziale panowała pustka, zbliżała się północ.

Jednak nie to najbardziej dziwiło. Jedna z jadących, dziewczynka zdająca się mieć nie więcej niż siedem lat, siedziała na swoim siedzeniu bez żadnego ruchu, wpatrując się w ciemność za oknem pustym, bezmyślnym wzrokiem, jakby nieświadoma otaczającego ją świata. Porcelanową, okrągłą twarzyczkę dziecka otaczały złote niczym dojrzała pszenica włosy, nadając jej wygląd aniołka z obrazu. Twarz jednak miała wyraz takiej obojętności na rzeczywistość, jakiej nie dało się uświadczyć nawet u osób pogrążonych w głębokim śnie. Dziewczynka ubrana była w prostą, długą, białą koszulę do złudzenia przypominającą nocną, jakby ktoś wyprowadził ją z łóżka wprost do ekspresu.

Jej opiekunka sprawiała, że już w chwili, gdy ją ujrzałem, zimny dreszcz przeszedł mi po kręgosłupie.

Emanowała dziwną, nieludzką wręcz bezwzględnością, której nie widziałem nawet w najstraszniejszych telewizyjnych horrorach.

Pociąg zaczął zwalniać.

Kobieta wstała z szelestem czarnej spódnicy i dłonią skrytą w rękawiczce dotknęła ramienia dziecka.

To wstało niemal robotycznym ruchem, tak, jakby bezwiednie wykonywało wszystkie polecenia opiekunki. Na twarzy dziewczynki nawet nie mignął cień jakiejkolwiek emocji. Tak, jakby była niczym więcej niż porcelanową lalką, piękną, jednak zimną i pozbawioną najmniejszej iskry życia.

Wyszły z przedziału.

Odetchnąłem z ulgą, ale tylko na moment. Niepokój wciąż mnie nie opuścił.

Co, jeśli to była jakaś sekta? Jeżeli małej groziło niebezpieczeństwo?

Na pewno ją czymś odurzono i dlatego się tak zachowywała. Po prostu nie mogłem znaleźć innego wyjaśnienia. Kobieta w czarnej sukni od razu przywodziła na myśl członkinię mrocznego zgromadzenia. Nawet nie chciałem myśleć, co planowała zrobić dziecku.

Wstałem i szybko podszedłem do drzwi. Drżącą ręką chwyciłem poręcz przy przejściu.

Pociąg stanął.

Przełknąłem z trudem ślinę, wziąłem głęboki oddech i, nim zdążyłem zmienić zdanie, wyskoczyłem przez drzwi śladem kobiety z dzieckiem. Prosto w mrok, który wręcz oślepiał nienawykłe do ciemności oczy.

Chwilę zajęło mi zorientowanie się w przestrzeni dookoła. Znaleźliśmy się na obrzeżach jakiejś miejscowości, wśród gęstych lasów, o tej porze niemal całkowicie spowitych w całunie mroku. Ciemne sylwetki drzew na tle chłodnego, bladego blasku księżyca wydawały się praktycznie czarne, a ich konary groteskowo powykręcane, jakby zamarły w środku dziwnego, przedwiecznego tańca. Czerwonawa poświata rzucana przez szkarłatną pełnię spowijała liście oraz trawy w chorobliwym, słabym świetle, tak, jakby zamiast kropel wody zrosiła je krew.

Ogarnęła mnie przemożna ochota wycofania się do bezpiecznego, jasnego przedziału, jednak pociąg już odjechał.

Telefon stracił zasięg.

Drżącą ręką schowałem bezużyteczny przedmiot do kieszeni. Ostrożnie, jak najciszej ruszyłem za towarzyszkami podróży, które zmierzały ścieżką w głąb kniei. Nie mogłem teraz stchórzyć. Sunąłem kilkanaście metrów za kobietą, która wciąż prowadziła dziecko, trzymając je delikatnie, niczym cenną porcelanową lalkę, mogącą potłuc się na drobne okruchy przy najmniejszym ruchu. Bałem się, że usłyszą moje kroki w tej przejmującej, przerażającej ciszy, w której nie mogłem usłyszeć nawet trzepotu ptasich skrzydeł. Oblał mnie zimny pot; czułem się jak bohater jakiegoś horroru. Byłem napięty jak struna, którą tylko jeden ruch klucza dzielił od pęknięcia.

Nagle spomiędzy drzew wyłoniła się polana. Pełna była innych, podobnych do żałobnych zjaw kobiet, wszystkich spowitych w czerń i obwieszonych kamieniami z dziwnymi wzorami, niejasno przypominającymi runy, dziwnie jasnymi mimo otaczającej je ciemności. Przybyła zaprowadziła dziewczynkę w ich stronę.

Powaga wymalowana na twarzach, opadające w nieładzie na plecy sploty włosów, ślady czerwieni na skórze, którą oświetlał chorobliwie szkarłatny blask. W rękach stare, zgaszone świece. Stały w kręgu wyznaczonym przez potężne, pokryte ciemnymi porostami skały, pokryte wymalowanymi farbą dziwnymi znakami, częściowo odpowiadającymi tym na ich naszyjnikach. Kamienie były ustawione zbyt równo, by można to uznać za naturalne. Ktoś specjalnie ułożył je na kształt idealnie okrągłej obręczy.

Wprowadzono dziecko między głazy i skierowano na środek kręgu.

Ukryłem się za jakimś krzakiem, niemal wrzasnąłem, gdy gałąź smagnęła mnie po szyi. Przygryzłem wargę, by powstrzymać się od jakiegokolwiek dźwięku. Chciałem przerwać tę makabryczną farsę, ale nie potrafiłem. Coś trzymało mnie w miejscu i nie chciało puścić.

W powietrze uniósł się dźwięk dziesiątek kobiecych głosów śpiewających a capella pieśń w nieznanym języku. Pradawna i dzika w swym nieokiełznanym brzmieniu, przyprawiała o ciarki mroczną naturą, sięgającą wprost w głąb duszy.

Przerażenie chwyciło mnie za serce. Nie wiedziałem, co się dzieje i przeklinałem chęć bohaterstwa, która wywabiła mnie z pociągu. Trzeba było odwrócić wzrok i udawać, że wszystko jest w porządku.

Przecież i tak nie mógłbym sam uratować dziecka.

Gdy knoty świec ogarnął nienaturalny, zielonkawy płomień, a znaki rozbłysły podobną mu, mocną poświatą, krew z przegryzionej wargi pociekła mi po brodzie. Kropelka uderzyła o ziemię, mieszając się nie do poznania z czerwonawą rosą.

Dziecko uniosło głowę, a jego oczy nagle straciły bezmyślność, zastąpioną przez inteligencję i okrucieństwo, którego bezmiar w ciemnych tęczówkach przerażał bardziej, niż cokolwiek innego. Włosy unosił niewyczuwalny wiatr, skóra na czole pękła, by rozchylić się wśród plamy szkarłatnej posoki, ukazując nienaturalnie zieloną tęczówkę.

Żółć podeszła mi do gardła.

Przenikliwy odgłos rozdzierającego się materiału sprawił, że kobiety w kręgu upadły na kolana, a błoniaste skrzydła zatrzepotały, rozerwawszy białą nocną koszulę. Zielone niczym trucizna płomienie ogarnęły całą sylwetkę dziecka, a mi po twarzy spłynęły łzy, gdy dostrzegłem wydobywające się spomiędzy złotych loków groteskowe rogi.

- Nastał czas - rozległ się czyjś szept, przypominający modlitwę. Jednak nie było w tym obrazie nic boskiego.

- Ja jestem końcem! - odezwał się nagle stwór będący niegdyś dziewczynką zimnym, potężnym głosem istoty starszej niż świat.

Zimny pot spływał mi po plecach, a całe ciało drżało niekontrolowanie.

Słodki Boże, czymże tak zgrzeszyłem?

- Ty będziesz pierwszy. - Nagle oczy potwora skierowały się prosto w moją stronę. Jego twarz pozostała bez wyrazu, ale czułem, jak emanuje bezwzględną, okrutną radością.

Widział mnie, mimo mojej kryjówki i wszechobecnego mroku nocy.

Próbowałem wstać, uciec. Trzęsłem się ze strachu, z trudem łapałem powietrze drżącymi ustami. Nie mogłem nawet krzyknąć, gdy nagle znalazła się przede mną.

Spojrzałem na księżyc pokryty krwawym szkarłatem.

Przepraszam, mamo...

Po mojej twarzy spłynęła ostatnia, samotna łza.

Nadeszła apokalipsa.

Krwawa PełniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz