Rozdział siódmy

94 13 13
                                    

Odwieczny konflikt między Departamentem Tajemnic a Departamentem Aurorów polegał na tym, że Niewymowni byli święcie przekonani o swojej misji zbawienia ludzkości, aurorzy natomiast uważali, że gówno prawda. W chwilach takich jak ta, na przykład, Alastor Moody nie miał wątpliwości, kto tak naprawdę trzymał rękę na pulsie i sprawiał, że czarodzieje i czarownice magicznej Anglii mogli w nocy spać spokojnie.

— To już ostatni? — Alastor trzymał w zębach papierosa i podpalał go zapałką w tym samym momencie, w którym zadawał pytanie. Michael Higgins zrozumiał go tylko dlatego, że miał za sobą lata doświadczenia ze starszym inspektorem.

— Ostatnia. — Michael pomachał ręką przed nosem, odganiając dym. Przesunął palcem po liście, którą dostał od pierwszej brygady na miejscu zdarzenia. — Dorea Potter, sir.

— Jasna cholera... — Moody ukucnął przy przykrytym białym prześcieradłem ciele i zerknął pod nie, dmuchając dymem prosto w twarz dawno już wystygłej pani Potter. — Co tu się stało, Higgins?

— Sam chciałbym wiedzieć, sir. — Młodszy auror zerknął niepewnie na opróżnione karafki i butelki wina walające się po kuchni. — Zdaje się, że był to nie lada weekend. Sir.

— Opróżniona piwniczka z winem i dziewięć trupów w środku sezonu? Szlag, Higgins. Czystokrwiści umieją dać do pieca na urlopie, trzeba im to oddać.

— W rzeczy samej, sir. — Higgins sapnął ciężko i rozejrzał się po kuchni. — Od czego zaczynamy?

— Od zeznań sąsiadów. — W oczach Moody'ego pojawił się niebezpieczny błysk.

***

Trzy osobne trzaski teleportacji rozległy się przed świtem na wzgórzu niedaleko Cherhill. Petunia, uważając się za czarownicę w gruncie rzeczy kompetentną, próbowała udawać że wcale nie przytrzymuje się wyższego Snape'a dla równowagi. Remus, który jako jedyny znał drogę do domku letniskowego Potterów, prowadził pochód dziarskim krokiem, a jej coraz bardziej zbierało się na okołoteleportacyjne nudności.

— Jeżeli chcesz znać moje zdanie... — zaczął Snape, niezwykle rozbawiony całym procederem.

— Naprawdę nie chcę — odburknęła Petunia i prawie wywinęła orła na śliskiej trawie.

— ... to zdecydowanie beznadziejny pomysł. — Severus nawet nie udawał, że chce pomóc jej wstać. Stał nad nią wyprostowany jak struna, specjalnie pozostając trochę z tyłu. Wciąż uważał Petunię za najłatwiejszy cel do obezwładnienia i czaił się na jej różdżkę. Gdzie tymczasem znajdowała się jego własna, tego jeszcze nie wiedział.

— Zgadzam się. — Teraz Petunia złapała się już pewnie jego ramienia i udawała, że to ona prowadzi jego, w końcu w gruncie rzeczy to przecież Severus był jeńcem.

— Zgadzasz?

— Tak. A teraz zamilcz wreszcie.

— Więc oddaj mi różdżkę i załatwmy to szybko. Po koleżeńsku. — Twarz Snape'a wykrzywiła się potwornie. — Obiecuję, że będę delikatny... W miarę.

— Cicho bądźcie! — syknęła Lily, która załapała się na miejsce w wyprawie tylko dlatego, że nie dała się zostawić w domu.

Słońce zaczynało właśnie wschodzić nad hrabstwem Wiltshire i sceneria lasów, pól i jezior nabrała prawdziwie malowniczego blasku, tak bardzo niepasującego do całej sytuacji.


— Po zakończeniu wycieczki proponuję zahaczyć o Stonehenge, to niedaleko.
— Naprawdę Snape, teraz to ja cię proszę.

— Tak jakby to coś znaczyło, Lupin.

RegencjaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz