scena 8

115 22 2
                                    

~ Baekhyun

Ogólnie no to tragedia i kaplica. Po przykrej informacji o orientacji mojego nowego przyszłego, niedoszłego kochanka jakoś wszystko mi zaczęło nie wychodzić. Ze szpitala wyszedłem po przyniesieniu Kyungsoo tej mineralki. Wziąłem mu najtańszą, bo w portfelu miałem jakieś zdechłe drobne, a baba za kasą z wąsem jak Dali powiedziała mi, że płatności kartą, blikiem oraz innych form płatności bezgotówkowej nie przyjmujemy. A ja nie przyjmuję, że masz szparę między zębami jak rów peruwiański. Nieważne. W każdym razie po wyjściu ze szpitala okazało się, że tak właściwie to byłem jak palec w dupie, bo nawet nie miałem auta, żeby stamtąd jakoś odjechać, a taksówki wołać nie wołałem, bo kolejny gnój mógł mi strzelić tekstem, że bezgotówkowo mu płacić nie wolno. Na szczęście udało mi się złapać jakiś autobus. Nie miałem biletu, ale w dupie z mandatem. Zapłacę im później jak sobie wybiorę z bankomatu. I na nieszczęście okazało się, że kanar akurat wsiadł, a ja z autobusu na czas nie wysiadłem. Nie no kurwa! Elegancko chciałem wykorzystać moje umiejętności aktorskie i wysiąść zupełnie naturalnie jak gdyby nigdy nic na „moim" przystanku. I ten psychol, chory na głowę jakiś, przebiegł ten cały autobus i zagrodził mi przejście! Złapał się za te belki tłustymi łapami, nachylił się do mnie i charczy bilecik do kontroli. Na co ja kulturalnie, że nie mam, bo nie kłamie nigdy. Gościa o mało nie rozsadziło od środka, wypisał mi mandat i do widzenia. Resztę drogi odbyłem na piechotę i jak się okazało trafiłem zupełnie po godzinach pracy naszych wspaniałych kostiumografów. Wysłali mi widomość kiedy byłem jeszcze w szpitalu, że skoro nie mogliśmy dotrzeć na spotkanie dzisiaj, to żeby przyjechać następnego dnia z rana i wiecozrem na te kostiumy, jak było wcześniej ustalone w grafiku. Ale ja jestem głupi i nie patrzę na telefon wtedy kiedy trzeba.

— Nie no kabaret— wzdycham ciężko i opadam na ławkę przed wieżowcem.— Autobusem se do domu nie wrócę, bo znowu mnie wyjebią...— zagryzam wargę i spoglądam na telefon. Odblokowuję go, żeby zadzwonić po moje bezgotówkowe taksówki i znowu dotyka mnie złośliwość rzeczy martwych, bo bateria akurat kończy swoją żywotność. Syf, kiła i mogiła. Szajs w ogóle i do tego jeszcze chujnia z grzybnią. Tak mi widomość o orientacji tego lekarze dzień spierdoliła.

— Z tego co wiem to szykujesz się do roli kochanka, a nie bezdomnego Byun Baekhyun— nagle przede mną zatrzymuje się czarny range rover, a zza przyciemnionej szyby wyłania się uszaty ufolud potocznie nazywamy Chanyeol.

— Byłem w szpitalu zasrańcu, ale romans z lekarzem mnie znudził, więc przyszedłem wykonać swoje obowiązki. Jak się okazuje bezskutecznie, bo już skończyli.

— Strasznie mi przykro. Tak strasznie, że aż się wzruszyłem.

— Powiedziałbym, żebyś stąd spierdalał, bo psujesz mi dobry humor, ale skoro stoisz tutaj dłużej niż trzydzieści sekund— wstaję z ławki i podchodzę do auta Chanyeola, po chwili wpakowując się na miejsce pasażera.— To podwieź mnie do domu.

—Popierdoliło cię? Czy ja ci wyglądam na szofera? Nigdzie nie będę jechać dopóki nie wyjdziesz z mojego auta.

— No a ja dobrowolnie na pewno nie wyjdę... a ty musisz w końcu zacząć jechać, bo robisz korek i zaraz dostaniesz mandat, a taka celebrytka jak ty nie lubi mieć skandali, co nie?

Chanyeol krzywi się i zerka w lusterko wsteczne po chwili ruszając z piskiem opon.

— No co tak się na mnie gapisz jakbym ci całą rodzinę wybił w pień?— wywracam oczyma kiedy Chanyeol ciągle zerka w moim kierunku.

— Po prostu irytuje mnie twoja obecność w moim aucie i tyle.

— No to w takim razie będę musiał cię rozczarować, bo będziesz musiał znosić moją obecność przez następne kilkanaście miesięcy prawie dzień w dzień— bez pytania wyciągam ze schowka batonik proteinowy o smaku malin w gorzkiej czekoladzie.

𝒜𝒞𝒯𝐼𝒪𝒩! «𝒸𝒽𝒶𝓃𝒷𝒶𝑒𝓀»Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz