Rozdział I: Niepodzielne niebo

976 62 45
                                    

Szczęście Feliksa Łukasiewicza, niczym piasek w klepsydrze, skończyło się wiosną, krótko po Wielkanocy.

Właściwie, to był przekonany, że ktoś tam w górze całkiem mocno cisnął ową klepsydrą o podłogę. Próbował też zrozumieć, co podkusiło jego matkę, gdy nadawała mu na chrzcie właśnie to imię – najwidoczniej niebiosa nie lubiły, gdy ktoś próbował decydować za nich i właśnie skończyła im się cierpliwość.

– Dobrze, że mam gdzie wrócić – wymamrotał i powolnym, pozbawionym życia gestem odgarnął z twarzy splątane włosy, by przyjrzeć się pokojowi, pośrodku którego siedział. – Jasna cholera, Hoffmann, że też akurat teraz wymyśliłeś sobie krewną szukającą stancji...

Na wspomnienie niskiego, tęgiego właściciela kamienicy, który nie potrafił łgać za grosz, krew znowu zagotowała się w Feliksie, roznosząc po ciele wściekłość i poczucie niesprawiedliwości, bo przecież nie miał wpływu na rzeczy, za które Hoffmann chciał się go pozbyć.

No dobrze, fakt, że zalegał od dwóch miesięcy z czynszem, miał w tym swój udział, ale przecież umawiali się, że wszystko odda z nawiązką, jak tylko znajdzie nową pracę...

Potrząsnął włosami, podniósł się z podłogi i z żalem spojrzał na zamknięte drzwi, za którymi przed paroma godzinami zniknął właściciel tego przybytku. Półtora roku, pomyślał, całkiem długo jak na mnie.

Chociaż wspinaczka po stromych i skrzypiących drewnianych schodach każdorazowo wywoływała u niego zadyszkę, a w stanie nietrzeźwości zamieniała się w heroiczne zdobywanie szczytu, Feliks tak właściwie lubił ten pokój na poddaszu.

Niewielki, ale przytulny, całkowicie zaspokajał jego mieszkaniowe potrzeby – tylko szafa mogłaby być większa, ale to już nie było istotne – a do tego oferował nawet przyjemne widoki; przez grube, zakurzone szyby niewielkiego okna mógł obserwować spokojnie płynący Pregel, a jeśli nieba nie spowijały akurat mgła i dym, wystarczyło się wychylić, by dostrzec gwarny port i siną Zatokę Fryską.

Wiele razy, unikając siedzenia nad książkami i wkuwania nudnawej teorii, Feliks przesiadywał na drewnianym parapecie i obserwował uliczkę w dole; raz po to, by zająć się czymś ciekawszym niż akademickie podręczniki, a raz, by celnie rzuconym jabłkiem przepłoszyć kota, nim ten wpadnie na tę bandę szczerbatych bandytów z parteru i będzie zgubiony.

Dobrze mi tu było, pomyślał gorzko. Wszędzie blisko, dość wygodne łóżko, cena niewygórowana, zapewne przez te niezbyt porządne sąsiedztwo z niższych pięter...

Czując w gardle ucisk, potrząsnął włosami, jakby chciał odegnać od siebie ponure myśli. Wziął kilka głębszych oddechów, a potem, czując w ustach paskudną suchość, zerknął w dół, na walizki rozłożone u jego stóp.

Uważając na to, gdzie stawia nogi, Feliks podszedł do sekretarzyka i niedbałym ruchem wrzucił grubą kopertę do walizki. Koperta, wyraźnie sobie z niego drwiąc, odbiła się od stosu ubrań i upadła na podłogę z głośnym plasknięciem.

Feliks zaklął głośno.

– Czy ja muszę mieć pecha we wszystkim, czego się dotknę?!

Przykucnął i wsunął z powrotem wysypujące się z koperty listy. Potem umieścił ją gdzieś pomiędzy teczką z dokumentami a swoją najlepszą koszulą i z rezygnacją usiadł na podłodze.

Drewniane deski jęknęły pod jego ciężarem, ale Feliks był już tak przyzwyczajony do ich skrzypienia, że w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Upewnił się jeszcze, że nic nie zawieruszyło się pod łóżkiem, a potem sięgnął po leżące na podłodze spodnie i niedbale wrzucił je do walizki.

[aph] LatawiecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz