Rozdział IV: Grusza w sadzie jabłoni

288 28 30
                                    

A/N: Nikt nie spodziewał się hiszp... rozdziału. Oficjalnie ogłaszam, że Latawiec nie umarł na syndrom trzeciego rozdziału, chociaż rozdział czwarty jest raczej... ciężki. Zaglądamy do Beilschmidtów, najliczniejszej familii w okolicy. 


Ziemia nadal była miękka i wilgotna po niedawnej burzy, co bardzo ucieszyło Ludwiga; dzięki temu dużo lepiej szło mu z wbijaniem ciężkiego, pordzewiałego szpadla w grunt.

Postawił bosą stopę na krawędzi szpadla i pochylił się nad wykopywaną dziurą, by swoim ciężarem wepchnąć metal głębiej w ziemię. Zignorował chłód i twardość narzędzia naciskającego nieprzyjemnie na podeszwę; nie był w końcu małym dzieckiem i mógł znieść trochę niewygody.

Szpadel opadł o kilka centymetrów; Ludwig ostrożnie zszedł z narzędzia. Pochylił się, by uważnie obejrzeć małe draśnięcie nieco poniżej kolana, którego nabawił się wcześniej.

Wyglądało na to, że i tym razem udało mu się nie zabrudzić tego miejsca ziemią. Pokiwał głową z zadowoleniem i uśmiechnął się do siebie.

– Co tak patrzysz?

– Ziemia nie może się tam dostać. Nie chcę dostać gangreny – wyjaśnił poważnie Ludwig, unosząc oczy. Widząc, jak ojciec marszczy brwi, od razu złapał ponownie za szpadel. Najpierw robota, potem gadanie; wykop nie był wystarczająco głęboki. – Zadrapałem się gałęzią.

– Gilbert znowu nagadał ci bzdur?

Ludwig pamiętał jak przez mgłę, że ojciec był kiedyś wysoki, wyższy niż Wilhelm, ale teraz zmalał, jakby czyjaś ręka uporczywie spoczywała na jego karku, sprawiając, że uginał się i pochylał coraz bardziej; wciąż jednak miał silne ręce, którymi teraz jednym stanowczym ruchem zabrał szpadel od Ludwiga i wbił go głęboko w grunt.

Drugim ruchem odrzucił ziemię na bok.

Ludwig opuścił ramiona.

– To zalecenie pana Łukasiewicza – odparł, zerkając tęsknie na stojącą obok niego sadzonkę gruszy; kilka nagich, cienkich gałązek wyrastających z równie wiotkiego pnia, nie grubszego niż jego nadgarstek, wyglądało, jakby złamać je mógł byle wiatr. Ludwig miał cichą nadzieję, że to drzewko przetrwa kolejną burzę nietknięte.

Miało być jego, więc planował dbać o nie, by wyrosło duże i rodziło słodkie owoce; mógłby wtedy przynosić je Gilbertowi. Właściwie, miał też ogromną ochotę nadać mu imię, ale to chyba było zbyt głupie i dziecinne...

– Konowały – burknął tymczasem Ernst Beilschmidt, ocierając pomarszczoną, suchą dłonią pot z zaczerwienionej twarzy. Ludwig otworzył usta, by wyjaśnić, że nie chodziło wcale o pana doktora Łukasiewicza, ale ojciec nie dał mu dojść do słowa. – Robią ambaras z byle skaleczenia. Gdyby pies ogryzł ci palce, to wtedy mógłbyś się martwić... Twoi nauczyciele też nie lepsi, wkładają ci do głowy same głupoty, z których w sadzie żadnego pożytku.

Najmłodszy z jego potomków opuścił wzrok na dziurę w ziemi, przygryzając lekko wargę. Z tego, co podsłuchał z nielicznych, ale zazwyczaj ostrych rozmów ojca z Gilbertem, jego brat nie chciał, by Ludwig wrócił na gospodarstwo po tym, jak prawo przestanie wymagać od niego nauki w szkole.

Sam nie wiedział, co myśleć. Dobrze by było być blisko mamy, ale z drugiej strony, szkoła nie była taka zła. Nie dostawał bardzo złych ocen – nie licząc arytmetyki – miał kolegów... Bardzo lubił, na przykład, Zygmunta, który mieszał języki, gdy ktoś go odpytywał, głośnego Hansa, i tego ciemnookiego chłopca, którego wojna przywiała znad morza wraz z matką i który śmiesznie przeciągał słowa – był tak dobry w matematyce, że nawet pan Hellwitz nie komentował jego akcentu.

[aph] LatawiecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz