6. Wieczorek zapoznawczy

760 41 14
                                    

Uczucie pustki to zdecydowanie najgorsze uczucie na świecie. Moment, gdy chcemy coś powiedzieć, przekazać, czy chociażby się uśmiechnąć dodając otuchy drugiej osobie, ale nie jesteśmy w stanie. Coś blokuje nasze ciało nie pozwalając wyrazić nic, jednocześnie pochłaniając nas w nicości. Każdy człowiek, w egzystencji którego przydarzyło się coś złego, miała miejsce sytuacja, która wyjątkowo zapadła nam w pamięci przywołując przy tym masę złych wspomnień, potrzebuje raz na jakiś czas chwili oddechu, a wtedy, mimo że to najmniej odpowiedni moment, złe doświadczenia i wspomnienia wracają. Czy ktoś z was kojarzy to uczucie, którego właściwie nie można nijak nazwać. Moment kiedy pragniesz zniknąć ze świata, a jednoczenie tak cholernie boisz się tego co może się stać gdy to się wydarzy.

Od zawsze byłam osobą, która cholernie bała się śmierci. Kojarzyła mi się ona z czymś niepewnym, ze swego rodzaju niewiadomą. Nie chciałam być czymś w rodzaju królika doświadczalnego na własnej sobie. Nie chciałam przekonać się o tym, co się dzieje kiedy twoje ciało znika z powierzchni ziemi. Niektórzy wierzyli w nieśmiertelną duszę, która po śmierci jest skazana na Sąd Boży, inni w odrodzenie sądząc, że w przyszłości będziemy kimś innym, nowym i żyjącym zupełnie gdzie indziej w zupełnie nowym ciele. Kolejni zaś ludzie byli bardziej neutralni uważając, że smierć ludzka jest powodem do oddania się nicości oraz, że to tu na ziemi jest nasze prawdziwe życie i nie ma po tym zupełnie nic. Jeśli chodzi o mnie, jest to temat dość skomplikowany i ciężki do rozmowy, czy jakichkolwiek refleksji. Nie lubiłam czegoś, czego nie byłam pewna, czegoś co nie zostało mi udowodnione. Dlatego z pewnością nie byłam wierząca, nie chodziłam do kościoła, nie przyjmowałam sakramentów. Nikt nigdy nie pokazał mi Boga, nie udowodnił że istnieje, zupełnie tak jak nikt nigdy nie opowiedział mi o tym że pamięta swoje poprzednie wcielenie. Ja osobiście wierzyłam w naukę. Najzwyczajniej w świecie, ewolucja była dla mnie czymś oczywistym. Nie rozpatrywałam Boga tworzącego świat, czy jego powstania względem innych religii. Zarówno ewolucja jak i reszta naukowych badań były dla mnie wystarczającym wytłumaczeniem i dowodem życia na ziemi, czy istnienia całego wszechświata. Co do śmierci, no cóż tego chyba każdy musiał doświadczyć osobiście. Nigdy nie czułam potrzeby zastanawiania się co dzieje się gdy nasze ciało przestaje funkcjonować, bo po prostu się bałam. Bałam się wysnuć jakichkolwiek wniosków, w obawie że spotęguje to moje objawy co do śmierci. A pojawiały się one naprawdę często.

Za każdym razem kiedy moja psychika i organizm nie były w stanie wytrzymać ciężaru jaki na mnie spadł popadałam w panikę, bojąc się że sobie nie poradzę. I za każdym razem kiedy moje ciało było na skraju wytrzymałości, ja oczami wyobraźni już widziałam swoją smierć. Widziałam to jak moje ciało rozpływa się w czasoprzestrzeni, a ja sama przestaje istnieć. Mimo to jak łagodne były moje wizje, bałam się. Bałam się i to cholernie. Bałam się zniknąć, bałam się przestać robić cokolwiek co robiłam do tej pory. A najbardziej na świecie bałam się uczucia pustki, które nieodłącznie towarzyszyło mi przy moich wyobrażeniach. Momentu kiedy wszystko przestanie mieć znaczenie, a całe dotychczasowe życie przestanie istnieć. Jak gdyby nic się nie wydarzyło, a ja nigdy się nie urodziłam. Strach przed śmiercią dokładał naprawdę wiele złego w moich niekontrolowanych napadach paniki.

— Jak się czujesz słońce? — Cichy szept mojego przyjaciela zagłuszył ciszę w mieszkaniu, jaka panowała tu od kilkunastu godzin. Kiedy wczoraj do niego zadzwoniłam nie pamiętam zbyt wiele z tego co działo się potem. Nie kontaktowałam zbytnio, ponieważ moim ciałem zawładnął lęk przed wszystkim co mogłoby mnie spotkać. Jednak nie trudno było się domyślić, że było jak zawsze kiedy mój atak był na tyle silny, że sama nie potrafiłam się ogarnąć. Wtedy to zawsze Matt przy mnie był, i to on się mną zajmował. Był przy mnie naprawdę długo, a ja oprócz poczucia winy i ciężaru jaki na niego zrzucam, byłam mu tak cholernie wdzięczna. Zawsze wtedy przyjeżdżał, rzucając wszystko, podawał leki i starał się uspokoić, a ja po dość sporej dawce psychotropów odpływałam na kilkanaście godzin. Zostawał wtedy przy mnie i mimo że wcale go nie słyszałam szeptał uspokajające słówka. Zostawiał wszystko na kilka dni, spędzając ten czas przy mnie nawet jeśli mieliśmy nie odezwać się wtedy ani słowem. On po prostu zawsze był.

Kindle my HellOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz