Ulubiona pora dnia

314 43 6
                                    


Swój dzień demon Crowley zaczynał raczej późno.

Lubił wysypiać się do południa. Kiedy już z wielkim bólem opuścił łóżko i z pozoru niedbale narzucił na siebie ubranie, wychodził, szukając sobie zajęcia. Właściwie tylko udawał, że pracuje; od dłuższego czasu nikt z szefostwa się nim nie interesował, a jego zdawkowe raporty pozostawały bez odpowiedzi. Oczywiście nie martwiło go to w najmniejszym stopniu, jednak lata przyzwyczajenia kazały mu od czasu do czasu dać o sobie znać. Sądził też, że warto przypominać tym tam na dole, że wciąż swobodnie hula sobie po ziemi i nie życzy sobie, by mu przeszkadzano.

Tak więc Crowley każdego dnia w porze lunchu poszukiwał sobie jakiegoś zajęcia. Gdy był wyjątkowo pełen energii wysilał się, żeby zrobić coś zgodnego ze swoim pierwotnym zadaniem. Był specjalistą od wyszukanych złośliwości, w swojej pracy skupiał się na uprzykrzaniu życia. Tak więc jednego dnia zawieszał system kontroli komunikacji miejskiej, innego przestrajał wszystkie anteny telewizyjne, a w kolejnym tygodniu po prostu obracał tabliczki na drzwiach z „ciągnij" na „pchaj". Zwykle uważał, że coś takiego jest w zupełności wystarczające, by zwolnić go z obowiązków na przynajmniej kilka dni. Poza tym dobrze wiedział, że ludzie i tak załatwią większość roboty za niego. Przez lata przypisywał sobie ich zasługi.

Jeśli akurat tego dnia nie miał ochoty pracować, szczególnie lubił odwiedzać kilka miejsc. Zwykle w pierwszej kolejności wybierał się do St James Park, gdzie od pewnego czasu przygotowywał swój nowy projekt. Wybrał zaciszny zakątek, do którego nie docierała żadna ze ścieżek, tuż nad brzegiem stawu. Tam właśnie z precyzją terroryzował rośliny, zasadzone i skomponowane według własnego pomysłu.

Skrupulatnie zaszczepiał w nich lęk przed sobą, nie pozwalając na żadne uchybienie od wspaniałego planu wystroju. Gdyby nie fakt, że mały cypelek był z zewnątrz otoczony kłębiącą się i wyglądającą nieprzystępnie warstwą liści, ściągałyby w to miejsce tłumy gapiów. Bo gdy Crowley wślizgiwał się przez gąszcz sobie tylko znanym przejściem, objawiała się wokół niego feeria kolorów, bujnie rozkwitających kwiatów i dorodnych liści. Bez jednej plamki. Rośliny, trzęsąc się na widok swojego pana, wydawały z siebie przyjemny szum, nawet gdy dzień był bezwietrzny. Dodatkowo Crowley wyjątkowo dobitnie podkreślił, jak bardzo zależy mu na odpowiednim połączeniu zapachów. Czarne bzy, lewkonie i hiacynty pamiętały dobrze, co stało się z jednym z krzaków róż, który nie starał się zadowolić go należycie.

Crowley z zaciśniętymi wrogo zębami miotał się od krzaczka do krzaczka, przycinał trawę nożyczkami i dokładnie wymierzał okienko wśród pnączy, przez które, w odpowiednim momencie, miało być widać staw z zadowolonymi z życia kaczkami i łabędziami. W tym miejscu wszystko miało być i-de-al-ne kiedy nadejdzie wielki dzień.

Po kilku godzinach kończył zajęcia ogrodnicze i dawał wreszcie odetchnąć roślinom, których gałązki zwisały z ulgą, gdy tylko wypełzał z kwietnego sanktuarium.

Kolejnym punktem na rozkładzie jego dnia były zakupy.

Miał kilka ulubionych sklepów z płytami. W ostatnim czasie znowu modne stały się winyle, więc teraz zwykle zaopatrywał się podwójnie – jedna kopia „Queen:BEST HITS" lub „Karnawału Zwierząt" Saint-Seansa do samochodu i jedna do domowego adaptera. Czasem z nudów podmieniał oznaczenia z tytułami lub przekładał płyty do innych kopert,zwykle mieszając ze sobą kompletnie odległe gatunki muzyczne. Zawsze jednak starał się, by nieszczęśnik, który natrafi na taką niespodziankę, otrzymał coś najwyższej klasy lub wyjątkowo interesującego. Można by powiedzieć, że poszerzał ludziom horyzonty, ale on upierał się, że to po prostu głupi dowcip.

Czasem na jego liście zakupowej pojawiały się rzadkie książki, niejednokrotnie białe kruki. Takie pierwsze wydania Wilde'a albo Dickensa najczęściej były rozsiane po całym kraju. Z pomocą Bentleya mógł rozprawić się ze wszystkim całkiem sprawnie, nawet, jeśli wymagało to wyjazdu poza Londyn. Oczywiście pod warunkiem, że M25 nie była akurat kompletnie zakorkowana. Od czasu do czasu sprowadzał też sprzedawcę do miasta, żeby nie musieć samemu tłuc się zbyt daleko. Zwykle jednak to nie dojazd był problemem. Crowley musiał się nieźle nagimnastykować, żeby przekonać kolekcjonerów do odstąpienia mu tych wyjątkowych okazów poza aukcjami i nieoficjalnie, a najlepiej jeszcze w przystępnej cenie. Ostatecznie jednak był wężem; gimnastyka nie była mu obca, a gibkość leżała w jego naturze.

Ulubiona pora dnia I Dobry Omen IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz