Rozdział Trzeci - Przeprawa Przez Piekło

74 26 9
                                    

23 Listopada 1918

W ciągu czterech dni przejechaliśmy całe Nuevo Paraiso, zjeżdżając głębiej na południe Meksyku. Słońce nie dawało nam spokoju i dosięgało nas swoimi promieniami cały dzień.

Mamy dzień trasy do najbliższej osady, bezustannie jednak jedziemy mimo dręczącego nas gorąca. Przepoceni i zmęczeni podróżą, zaczynamy mieć nadzieję na jak najszybsze dotarcie do osady.

- Mówiłaś że jak się nazywa to miejsce? - Charles skierował swoje pytanie do Sadie, starając się dostrzec coś w oddali przed nami.

- San Palutan. - Odpowiedziała mu, biorąc do rąk karnister na wodę oraz popijając z niego wodę.

- Masz pojęcia czy mogliby mieć jakieś wolne pokoje?

- Ha! Żartujesz chyba! Nie mam pojęcia czy ktokolwiek tam jeszcze mieszka.

- Cóż, to nie polepsza naszej sytuacji.

- A no, nie polepsza.

Siedziałem cicho podczas ich konwersacji, nie odzywając się niepotrzebnie. Tak aż do momentu dopóki nie zauważyłem czegoś na horyzoncie.

Zacząłem się uważnie przyglądać, dostrzegłem wtedy że zbliżamy się do tego czegoś, jak również to zbliża się do nas. To stanowczo nie było San Palutan.

- Widzicie to? Tam, przed nami! - Spytałem się moich towarzyszy, wskazując przed nas. Ich dwójka wtedy zaczęła się przyglądać w danym kierunku.

- Bandyci. - Oznajmił po chwili Charles, przyglądając się przez lornetkę. Potem odkładając ją do torby, przeładował naboje w swoim obrzynie.

- Myślisz że nas już widzieli? - Zapytałem się Charlesa, odwracając swoją głowę do niego.

- Inaczej by nie pędzli wprost na nas.

- To będzie ostatni błąd tych sukinsynów jaki popełnili! - Oznajmiła Sadie, wyciągając karabin z juk swojego wierzchowca. Następnie trzymała go w gotowości, podczas gdy dalej jechaliśmy na wprost do zbliżających się bandytów.

Jechaliśmy jeszcze pewien w dystans, ale już w pełnej gotowości. W końcu bandyci zbliżyli się na tyle, że byli widoczni z dystansu gołym okiem.

Wówczas doszło do konfrontacji z grupą bandytów, która napierała na nas. Ci pierwsi otworzyli ogień, gwizdnęło mi wówczas tuż obok ucha.

Razem z Charles'em oraz Sadie również odpowiedzieliśmy im siłą ognia, rozpoczęła się wtedy wymiana ołowiu. W pewnym momencie bandyta zaczął strzelać podemnie, Summer się przetstraszyła i zrzuciła mnie wtedy z grzbietu.

Spadłem na ziemię, obijając się przy upadku. Nie miałem jednak czasu się nad sobą użalać, kiedy to podmuch wiatru od kuli wystrzelonej w moją stronę zwiał mi kapelusz.

Gwałtownie zerwałem się na nogi i oddałem strzały w dwójkę otaczających mnie jeźdźców, udało mi się ich postrzelić. Ich konie zaczęły uciekać, ciągnąć ich twarze za sobą po ziemi i pozostawiając krwawy ślad.

Ujrzałem wtedy jak Charles poradził sobie z innym jeźdźcem, trafiając go w głowę. Przy tym oczywiście powiedzieć że rozerwało mu głowę to niewiele, ale dokładnie tak akurat było.

Sadie za to była w gorszej sytuacji, właściwie ją otoczyli. O ile jednego zestrzeliła i ten padł na ziemię, to drugi się z nią przepychał. Musiał zostać rozbrojony.

Wtedy Sadie dźgnęła go nożem w szyję i mu ją rozcięła, doprowadzając do jego śmierci. W tym samym momencie ujrzałem jak jeden z nich jedzie za nią, będąc gotowy do dźgnięcia w plecy.

Mimo dystansu udało mi się przycelować i zabić go już za drugim strzałem, po tym strzały ustały. Rozglądając się zauważyłem że tylko nasza trójka wciąż żyję. Zagwizdałem wtedy po swoją klacz, podczas gdy Sadie z Charles'em do mnie podjechali.

- Było blisko. - Oznajmiła podczas wzdychania Sadie, zatrzymując swojego konia. Spojrzała wtedy na mnie i się uśmiechnęła. - Niezły strzał, Jack.

- Ma się wprawę. - Odparłem, wzruszając ramionami i spoglądając na podjeżdżającego Charlesa. - Będzie ich więcej?

- Wątpię. - Odrzekł Charles, drapiąc się po brodzie. W międzyczasie Summer do mnie dotarła więc ją zatrzymałem, wsiadając na jej grzbiet. - Powinniśmy rozbić obóz, w tej jaskini powinno być dobrze.

Charles wskazał wtedy na jaskinie, była stosunkowo na widoku. Mimo tego była też co dziwota otoczona drobną roślinnością. Skały również zapewniały schronienie od góry przed słońcem.

- Zgoda.

Ruszyliśmy wtedy w trójkę we wskazane miejsce, gdzie rozbilismy obóz. Wyłożyliśmy śpiwory, a niedaleko przygotwaliśmy miejsce na ognisko. Wszyscy przysiedliśmy przy nim, aby odpocząć.

- To jak właściwie się trzymacie? - Zacząłem temat rozmowy, spoglądając raz na Sadie, a raz na Charlesa.

- Wiesz jak to jest... - Zaczęła pierwsza mówić Sadie, podczas poprawiania swojego kapelusza. - Raz tu, a raz tam. Nigdzie nie zostawiam korzeni.

- Nawet na chwilę?

- Cóż, powiedzmy że na chwilę owszem. Nigdy jednak w takim stopniu jak dawniej.

- Co robiłaś te wszystkie lata odkąd wyjechałaś? Po tym jak zabiliście Micah.

- Przez ostatnią dekadę czasu trochę miałam do roboty, głównie krwawej roboty. Polowania, zemsty, wpadanie na starych znajomych i takie tam. Nic nadzwyczajnego jak na mnie.

Przytaknąłem Sadie kiwnięciem głowy, ta jednak wtedy przestała opowiadać i nastąpiła chwila ciszy. Przerwał ją dopiero Charles.

- Zamieszkałem w Kanadzie, wpadłem na plemię pod przywództwem Padającego Deszczu. Postanowiłem im pomóc. Mają o wiele barziej humanitarne warunki niż w Ameryce.

- Padający Deszcz? Ten wódz? - Dopytała się Sadie z niedowierzaniem. Kiedy Charles jej przytaknął, ta dopowiedziała. - Myślałam że...już dołączył do syna.

- Dołączył. - Oznajmił Charles, moment po tym dokończył wypowiedź. - Niestety odszedł osiem lat temu.

- A co u ciebie? - Spytałem się Charlesa, zdejmując z głowy swój kapelusz.

- Współpracowałem z pewną kobietą w Kanadzie, nazywała się Isla. Dostarczała do rezerwatu zaoptrzenie, a pewnego razu się bardziej poznaliśmy się bardziej. I z czasem...wzięliśmy ślub w 1909.

- Charles! Gratulacje! - Powiedziała Sadie z uśmiechem, szturchając lekko Charlesa w ramię.

- Dobrze dla ciebie. - Również pogratulowałem Charlesowi z uśmiechem, ten przyjął to od nas z uśmiechem na twarzy. Kontynuuował następnie swoją opowieść.

- Zamieszkaliśmy w spokojnym miasteczku, rok później urodził się nasz pierworodny syn, Adriel. Dwa lata po nim na świat przyszła nam córka, Chloé. Właściwie wszystkie te lata po prostu byłem rodzinnym gościem. - Powiedział Charles z uśmiechem, zaczesując opadając mu na twarz włosy do tyłu.

- Kto teraz zajmuję się twoją rodziną? - Sadie spytała się Charlesa, zapalając papierosa.

- Mój szwagier, Serge. - Odpowiedział Charles, następnie spoglądając na mnie. - A ty, Jack?

Na to pytanie poczułem pustkę, nie miałem nic wartego uwagi. Postanowiłem zatem opowiedzieć najnowsze dzieję jakie mnie napotkały.

- Zemsta na zabójcy mojego ojca zakończyła się tym że odnalezli mnie jego przyjaciele, trzy lata później, ale jednak. Przymusowo wysłali mnie na front, widziałem jak tysiące chłopaków z całym życiem przed sobą pada na ziemię, tracąc życie.

- Trudna sprawa... - Powiedział Charles, spoglądając na mnie. Przytaknąłem mu wtedy z lekkim smutkiem.

Resztę czasu spędziliśmy potem na innych rozmowach oraz zajęciach, następnie przespaliśmy do świtu - zmieniając warty w trakcie nocy.

Za dnia ruszyliśmy dalej w drogę do San Palutan, byliśmy coraz bliżej.

My Name Is Jack Marston | Red Dead Redemption [REWRITE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz