Rozdział VIII

3 0 0
                                    

Rozdział VIII

Minęły wreszcie wszystkie zabawy, uroczystości i święta. Ludzie wrócili do swych prac, obowiązków. Myśliwi wrócili na zwierzęce szlaki, poszukiwacze złota i srebra (a tacy też byli w okolicach Świętej Anny), nad rzeki i potoki, rolnicy i hodowcy w pola. Życie znów zaczęło się toczyć zwykłym, wytyczonym ponad wiek wcześniej torem.

Pan Jakub nie należał do wyjątków. Każdy dzień, poza niedzielą, wypełniony był ciężką pracą. Tu konie, tu sprawy folwarku, tu jakieś uprawy. Najbardziej angażowała go jednak budowa tartaku. W pierwszej połowie czerwca przybyli mistrzowie budowlani, przysłani przez szwagra Augustyna. Do tego też czasu udało się pozwozić w rejon Budowu najpotrzebniejsze materiały budowlane, jak kamień, żwir i drewno, więc budowa szybko ruszyła. Oczywiście pracę przy budowie znalazło wielu mężczyzn ze Świętej Anny. Pan Jakub codziennie przyjeżdżał nad rzekę i sprawdzał jak posuwają się prace, a nierzadko sam zakasywał rękawy, chwytał kilof, młot lub topór i pracował. To, oraz fakt, że nie tylko dobrze płacił, ale i zapewniał poczęstunek w czasie pracy, zjednywało mu szacunek wśród mieszkańców, a także podziw.

Panna Alicja, której dom był położony nie tak daleko do miejsca, gdzie powstawał tartak, często przychodziła nad brzeg Czarnego Strumienia i patrzyła na pracujących ludzi. Cieszyła się, gdy wśród nich widziała pana Jakuba i pełna była dla niego podziwu, że nie boi się on ciężkiej roboty. On zaś, gdy tylko ją nad brzegiem zauważał, tym bardziej się starał, tym ciężej pracował, bo sądził (i słusznie), że tym sposobem bardziej jeszcze przypodoba się swej ukochanej.

Oboje jednak, tak naprawdę, żyli do jednego spotkania ze sobą do drugiego. To były najważniejsze momenty w ich życiu. Czy to w soboty, czy to w niedziele, zawsze spieszyli się, by jak najprędzej spotkać się albo u babci Jadwini, albo nad Czarnym Strumieniem, albo nawet jeszcze w jakimś innym miejscu. U babci najczęściej siedzieli na ławeczce nad samym Czarnym Strumieniem, otoczeni zielonym baldachimem krzewów, niewidoczni dla nikogo, długo rozmawiali, przekomarzali się i żartowali. Byli bardzo szczęśliwi, choć byliby jeszcze bardziej, gdyby mogli spotkać się normalnie, bez obaw, że ktoś się dowie. Trochę ich to nawet czasami męczyło, owo skrywanie się przed światem, ale oboje rozumieli, że na razie tak musi się ich znajomość odbywać. Nie pozwalali sobie też na nadmierne czułości u babci Jadwini, z jednej strony aby jej nie gorszyć, a z drugiej strony po prostu czuli mimo wszystko pewne skrępowanie. Jedynie gdy byli u źródeł Czarnego Strumienia, pozwalali sobie na czułości, bo tam nikt ich nie mógł widzieć. W tym wszystkim nie spodziewali się, że zajdą wydarzenia, które rozdzielą ich na wiele miesięcy i wystawią ich miłość na ciężką próbę.

Było to w pierwszej połowie lipca. W upalny dzień, prawie w samo południe drogą od Nowrotowa jechało trzech mężczyzn. Gdy wjechali między pierwsze zabudowania Świętej Anny od razu rzuciła im się w oczy pustka na ulicach. Ludzie po obiedzie siedzieli w domach lub pod zadaszeniami pod domami, by przed palącym słońcem się kryć. Jechali więc owi mężowie główną ulicą i widocznie było, że pierwszy raz w tych okolicach byli, bo ciągle rozglądali się wokoło i co jakiś czas ze sobą rozmawiali o czymś. Daleką musieli też mieć drogę za sobą, bo od kurzu byli oni sami i ich konie. Dotarli wreszcie w pobliże karczmy na rynku, gdzie natknęli się na kilku mieszkańców, raczących się zimnym piwem. Jeden z przybyszów odłączył się do swoich kamratów i podjechał ku owym tubylcom.

- Witam serdecznie waszmościów – rzekł uprzejmie sięgając ręką do kapelusza, ale dziwnie szybko rękę tą spuścił.

- Witamy, witamy – rozległ się chór pozdrowień.

- Chciałbym o drogę spytać?

- A pytaj waść, dokąd Bóg prowadzi?

- Do Walic jedziemy, do pana Jakuba Walickiego.

Langner - Walicki. Opowieść z dalekiej Atlantydy.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz