♚ II ♚

58 9 1
                                    




Gdy zamykał drzwi królewskiej komnaty, towarzyszące mu z początku napięcie zdążyło go opuścić niemal kompletnie. Nieco rozczochrany, z  lekko zmiętą koszulą — wciąż jednak tak samo dumy i wyprostowany — na nowo przemierzał te same korytarze, tym razem jednak odrobinę wolniej, co tłumaczył sobie zmęczeniem po tak istotnej... rozmowie z monarchą. Mijał po drodze kolejnych strażników, a ci, jak zawsze, kłaniali mu się, nie oczekując od niego odpowiedzi. Zdawali się nie  dostrzegać zachwianego z lekka pedantyzmu szlachcica. Bondevik stwierdził jednak w duchu z niechęcią, że jako oczy tego zamku zapewne zdawali sobie sprawę z większej ilości spraw, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Musiał więc uważać na każdym kroku. W szczególności teraz, kiedy sytuacja była wyjątkowo niestabilna, a wokół niego samego zdążyło już narosnąć kilka nieszczególnie przychylnych plotek.

Przeszedł kilkoro drzwi, trzy razy zakręcił w korytarzach, w końcu docierając do  wysokich, prowadzących na zewnątrz kamiennych schodów, po których zbiegł zaraz prędko, uważając przy tym, żeby nie potknąć się o swoją długą szatę. Przez lata zdążył już zresztą opracować swoistą technikę, dzięki której materiał ani nie wadził mu pod nogami, ani nie brudził się szczególnie, co z początku stanowiło dla niego niemałe utrapienie.
Wyszedł na zamkowy plac, ignorując panoszące się na nim zimno; być może przez fakt, że zdążył do niego nawyknąć, a może dlatego, że jego dusza już od  dawna przesiąknięta była tym samym, przejmującym chłodem. Brązowe kozaki zastukały głośniej, gdy przeskoczył zgrabnie kupkę śniegu, nie zamierzając ich moczyć. Czasem miał cichą nadzieję, że kiedyś będzie mógł w końcu zrelaksować się nad ciepłym Morzem Południowym. W krainie wiecznej zimy było to jednak marzenie ściętej głowy.

Zaczepił pierwszego lepszego gwardzistę, którego spotkał na swojej drodze, wciąż sprawiając jednak wrażenie, jakby wcale go nie dostrzegał. Właściwie, mówiąc doń, nawet na niego nie spojrzał — zaledwie rzucił przez ramię stanowcze polecenie, by, nawet na niego nie czekając, ruszyć  dalej w stronę swojego celu. W stronę pilnie strzeżonych, zamkowych  lochów.

"Zaprowadź mnie do jeńca z dzisiejszych zamieszek."

W  duchu musiał przyznać, że naprawdę dobrze trafił, wpadając akurat na tę osobę. Von Oxenstierna był posłuszny i skuteczny. Nie zadawał zbędnych  pytań, nie próbował prowadzić rozmowy. Przede wszystkim dorównywał, a może nawet przeganiał Bondevika w kwestii prędkości chodu, co było  wyjątkowym atutem, zważywszy na to, że ten nie zamierzał marnować ani sekundy swojego cennego czasu. 
Wpadli do lochów jak burza, mijając halabardzistę za halabardzistą, kolejno odsuwających przed nimi swoje ostrza, żeby umożliwić im przejście. Młody  szlachcic zaś już na wejściu chwycił ze ściany jedną z jaśniejących pochodni, żeby oświetlić sobie drogę, zwłaszcza potem, gdy wejdą już w  te najciemniejsze, najbardziej obskurne części podziemi. 
Nie lubił tu przychodzić. Ze ścian i sufitu non stop coś kapało, dźwięki odbijały się nieprzyjemnym echem po wąskich korytarzach, a zapach...  Trudno go właściwie nazwać zapachem. Odór był  momentami wręcz nie do zniesienia. Zwłaszcza tam, gdzie najgorsi przestępcy odsiadywali wieloletnie wyroki, nierzadko cierpiąc przy tym srogie katusze. Do tego panujący wokół mrok i panoszące się w  zakamarkach szczury skutecznie upewniały go, że przenigdy nie zamierzał pozostawać w tym miejscu dłużej, niż to konieczne. 
Najgorsi jednak byli sami więźniowie. Nie współczuł im, o nie. Przeciwnie. Nienawidził ich całym sercem. Zwłaszcza wzroku ich odwykłych od światła oczu i zachrypniętych często głosów, którymi rzucali mniej lub bardziej godne pomsty komentarze. Ale przede wszystkim nienawidził świadomości, że w najgorszym, najczarniejszym scenariuszu, jeśli t o nie pójdzie po jego myśli, jeśli choć trochę podwinie mu się noga, mógł doszukiwać się w nich swojego własnego, przegranego oblicza. I choć taki  scenariusz wydawał mu się wysoce nieprawdopodobny, jako doskonały strateg nigdy nie przymknął na niego oka. Z każdą zaś myślą o nim miał wrażenie, jakby żelazne szpony zaciskały się na jego gardle, wbijając się w nie i bezlitośnie rozrywając.

the conspiracy || aphOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz