♚ IV ♚

51 7 0
                                    




Pierwsze promienie słońca padły na połowicznie przykryte puchową kołdrą nagie, rozgrzane ciała. Świece wypaliły się już dawno, jednak nikt nie poświecił tej kwestii nawet krztyny uwagi, wystarczająco już zresztą rozproszonej gorącem, zmęczeniem i lepkim, pachnącym winem powietrzem. Zmieszane, poszarpane z lekka oddechy stopniowo zaczynały się normować; oprócz nich zaś tylko momentami głośniejszy świst wypuszczanego z ust króla powietrza zakłócał panującą dookoła, niemal idealną ciszę. Nawet ptaki nie zdążyły się bowiem obudzić. 

Bondevik westchnął, dociskając policzek do ciepłej, unoszącej się nierównomiernie klatki piersiowej kochanka, tuż przez tym, jak tą na nowo szarpnął kaszel, suchy, duszący i obrzydliwie wręcz niepokojący. 

— Mówiłem, mój panie, że się przemęczysz — wymruczał, zerkając na niego spod przymrużonych powiek. 

Bladą dotychczas twarz monarchy teraz pokrywał słabnący powoli rumieniec; wzrok zaś miał rozbiegany i jakby nieobecny, faktycznie nadający mu wygląd osoby nie tylko ciężko chorej, ale i wyczerpanej. Jakby reszta jego zmizerniałego ciała nie wykrzykiwała tego całą sobą.

— Bzdura. — Usłyszał w odpowiedzi, a słabość, z jaką zostały wypowiedziane te słowa, przyprawiła go o dreszcz. — Zresztą, nawet jeśli... Musiałem się tobą nacieszyć zanim wyjedziesz. 

Młodzieniec wywrócił oczami, uśmiechając się lekko przez upartość swojego pana. Doprawdy, świat mógł się walić, ale jeśli ten czegoś chciał...

— A gdybym się zaraził? — spytał lekko, nieco zadziornie, unosząc powoli głowę, żeby skrzyżować z nim spojrzenie. 

— Ty mała żmijo, dobrze wiesz, co mówią medycy — prychnął Køhler, a na jego ustach również zagościł uśmiech. — To nic zakaźnego. 

— A co, gdyby jednak?

Przez moment znów zagościła między nimi cisza. Monarcha, wyraźnie udając, że to pytanie go oburzyło, nie spieszył się z odpowiedzią; Bondevik zaś wcale nie oczekiwał jej przesadnie szybko. W tamtej chwili, gdy czas dla nich nie istniał, wystarczyło mu jedynie patrzenie w przymrużone, jasne oczy króla i miękki pocałunek, który ten złożył w końcu na jego ustach. 

— Wtedy leżałbyś tu ze mną i mielibyśmy dla siebie cały czas świata — odparł w końcu mrukliwie, gdy już odsunął się od twarzy doradcy, zaledwie o milimetry, tak, że ten wciąż mógł czuć na ustach jego ciepły oddech. 

Kąciki ust młodzieńca uniosły się jeszcze odrobinę w odpowiedzi na całą tę deklarację. Szczerze uwielbiał tę stronę króla. Tę czułą, miękką, łaknącą bliskości i ciepła, tak inną od tej, którą pokazywał na co dzień, zwłaszcza, gdy spoczywały na nim setki obcych, często wrogich spojrzeń. Czasem łapał się nawet na myśli, że gdyby tylko ten nie sprawował takiej funkcji, gdyby był jego szlacheckim bratem... wszystko mogłoby być piękniejsze, a poranki takie jak ten, gdzie leżąc przekomarzali się i rozedrganymi  jeszcze głosami szeptali sobie słodkie słówka, zdarzałyby się zdecydowanie częściej. W jakiejś części swojego kamiennego serca faktycznie pałał do niego szczerym, głębokim uczuciem.

— Szczerze wolałbym być z tobą zdrów i w pełni sił — stwierdził, unosząc się powoli do siadu. — Choć jeśli Bóg da, to już niebawem...

Chłód poranka uderzył jego nagie ciało, przyprawiając go o nieprzyjemny dreszcz. Skrzywił się lekko, w duchu przyznając, że z całego serca  wolałby spędzić kolejne godziny w ciepłym łóżku u boku swego pana. Niektóre sprawy nie mogły jednak czekać. Sięgnął więc po jasną, lnianą koszulę, nieco wymiętą po tym, jak jeszcze niedawno została nieco  brutalnie z niego zdjęta i rzucona gdzieś w bok. Zarzucając ją na ramiona spojrzał kątem oka w stronę króla, który już teraz przyglądał mu  się tęskno, jakby ten faktycznie miał wyjechać na całe wieki. Rozczuliło go to tym bardziej, gdy silne ręce oplotły go w pasie, a rozgrzany policzek kochanka przytulił się do jego pleców, prosząc bez słów, żeby został choć chwilę dłużej. Doprawdy, Køhler zachowywał się czasem jak dziecko. 

—  Wiesz, mój panie, że nie opuszczam cię na długo. — Smukłe palce młodzieńca pogładziły bok monarchy w czułym, kojącym geście. — Wrócę szybciej niż myślisz. Obiecuję. 

Monarcha wymamrotał coś niezrozumiale pod nosem, wciąż wyraźnie niepocieszony, mimo szczerych zapewnień swojego doradcy. Puścił go jednak i pozwolił mu wstać, teraz wodząc już za nim jedynie tym samym, wciąż na swój sposób spragnionym spojrzeniem. Bondevik zaś, uśmiechnąwszy się znów na ten widok, podniósł się wreszcie na nogi i sprawnie założył na siebie porozrzucane niedbale szaty, by wreszcie odciąć się od panoszącego się naokoło chłodu. Zapamiętał, by wychodząc przekazać służbie, żeby rozpalono w królewskim kominku, aby pan nie zaziębił się bardziej i nie pogorszył swojego stanu — zwłaszcza, że ten znów rozkaszlał się nagle, niemal nie tracąc przy tym oddechu. 

Na twarzy Lukasa odmalowało się strapienie, na którego widok król uśmiechnął się jednak pokrzepiająco, machając przy tym ręką, jakby niemo chcąc powiedzieć, żeby ten się nie przejmował. Trudno było jednak się nie martwić, gdy jego  zdrowie z dnia na dzień podupadało wyraźnie na tyle, że niegdyś odległa groźba śmierci teraz wisiała nad nim zdecydowanie zbyt realnie. Bondevik zrobił więc swoim zwyczajowym chodem kilka kroków w stronę stołu, żeby, znalazłszy się przy nim, sięgnąć po stojący nań ten sam srebrny kielich, z którego jeszcze niedawno pili razem cierpkie, czerwone wino. Prędko też w jego dłoni znalazł się ciężki, wciąż niemal pełen dzban, tym razem jednak nie z alkoholem, a z wodą, której też nalał pospiesznie do  naczynia, aby podać je swojemu panu. Minęła jednak chwila, zanim odszedł od stołu. Pokrzątał się chwilę, zamieszał w kielichu, poprawił raz jeszcze swą szatę, po czym w końcu zwrócił się na nowo w stronę łoża i w kilku krokach znalazł się tuż obok monarchy. 

— Napij się, proszę. — Jego miękki głos zadźwięczał w uszach króla niczym najsłodsza melodia, gdy ten wyciągnął smukłą dłoń w jego stronę, aby podać mu wodę. — Powinno choć trochę pomóc. 

— Co ja bym bez ciebie zrobił, moje słońce... — mruknął w odpowiedzi, drżącymi z lekka rękami sięgając po naczynie, żeby zaraz zanurzyć w nim usta i łapczywie wypić do dna. 

Młodzieniec uśmiechnął się w ciszy, przyglądając się jego poczynaniom. Gdy zaś ten skończył pić, wziął ostrożnie kielich z jego dłoni, odstawiając go zaraz na stolik obok. Nie odszedł jednak na długo; szybko bowiem znów znalazł się przy jego boku, tym razem jednak na kolanach, chwytając jego silną dłoń w swoje własne, o wiele delikatniejsze ręce, by zaraz ucałować ją czule w wyrazie najwyższej miłości i szacunku. 

—  Możesz na mnie liczyć, mój panie — szepnął, krzyżując z nim zdeterminowane spojrzenie jasnych, kochających oczu. — Zdobędę lekarstwo. 

Po tych zaś słowach podniósł się i, otrzymawszy błogosławieństwo, żwawym krokiem ruszył do drzwi. Zanim jednak wyszedł, ciche zawołanie króla znów zwróciło jego uwagę, każąc mu odwrócić się jeszcze  na moment i spojrzeć pytająco w jego przygasłe oczy. 

— Jeśli cokolwiek pójdzie nie po naszej myśli... — Tu zawahał się wyraźnie, jak gdyby sama taka wizja godziła w jego serce. — ... Wiedz, że nikt nigdy nie znalazł się bliżej mojego serca niż ty. A nie pozostawiając po sobie potomstwa...

Na moment zaległa między nimi cisza, pełna zrozumienia i nieskrywanego bólu. Bondevik doskonale wiedział, co ten chciał mu przekazać. Właściwie spodziewał się tego już zanim postawił tego ranka nogę w jego komnacie. W milczeniu skinął więc głową z wyraźną powagą, dając monarsze do zrozumienia, że przyjmuje jego słowa do wiadomości. Potem zaś na nowo odwrócił się, nacisnął złotą klamkę i pchnął drzwi z wyjątkową determinacją. Bagaż i koń były już gotowe do drogi.

the conspiracy || aphOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz