Rozdział Pierwszy - Starcie

11 0 0
                                    

W oddali rozległ się głośny dźwięk, otwieranych drewnianych drzwi. Sekundę potem, zaczął tlić się odgłos ciężkich obcasów, uderzanych o kamienną podłogę. Szelest żelaznych płyt odznaczał się na zamkniętych powiekach Sanvariego. Jakby widział dokładnie, elementy zbroi. Z półsnu, wręcz czuwania wyrwał go odgłos drewnianej pałki, która uderzyła w kratę, zaraz obok jego głowy. Nie wystraszył się. Powoli otworzył oczy i spojrzał na czterech strażników, stojących przy kratach z pochodnią.
- Wstawać! - krzyknął mu prosto w twarz mężczyzna - Mamy dla was żarcie! Przecież nie możecie przegapić, tego jak wasz zbawca przynosi wam jedzenie! - powiedział i zaśmiał się gardłowo mężczyzna.
~ Zasrany sadysta ~ pomyślał Sanvari ~ cieszy się za każdym razem, kiedy może się chełpić władzą. Jak ktoś taki został naczelnikiem?

Nim chłopak zdążył mu cokolwiek odpowiedzieć, strażnicy z tyłu rzucili na ziemię poobijane już owoce i twardy chleb.
- Macie się tym nacieszyć - syknął naczelnik. - wodę dostaniecie później.
Jego koledzy dali im pożywienie jak zawsze. Zmieszane z piachem i kurzem, wleciało wkopane przez kratę. Pierwsze cele tak miały, nim ta zabawa nie znudziła się tym ludziom. Rozsmarowane po ścianach miąższ i pestki. Niewolnicy musieli często wręcz zlizywać je z ścian, by dłużej czuć tą słodycz owoców.

Tak jak mówił naczelnik, po dłużących się godzinach, do lochów zawitali niewolnicy z wodą. Każda cela miała do podzielenia się wiadrem, na sześć dni. W każdej celi było sześć osób, więc Sanvari zdziwił się, kiedy do otwartej celi wepchnięto dwa wiadra.
- Zalecono zwiększenie racji, zaraz przyniosą wam dodatkowe jedzenie - powiedział wychudzony niewolnik i odszedł.
- O co chodzi? - zapytał Sanvari współwięźniów. - To drugi raz, od trzech księżyców.
- Nie byłeś jeszcze? - zapytał ktoś z innej celi.
Sanvari odwrócił głowę do krat po drugiej stronie korytarza.
- Ale gdzie? - dopytał.
- Pewnie dowiesz się za dwa dni... - nie skończył mówić, kiedy do jego celi podszedł strażnik.
- Zamknąć mordy psy! Lubię ciszę i spokój, jeżeli nie zamkniecie paszcz, będziecie do końca życia zlizywać owoce ze ścian.

Więźniowie nawet nie kontynuowali szeptów. Widzieli jak ostatnio skończyło się głośne zachowanie ich nowego kolegi. Strażnik wszedł do celi, najpierw przyparł człowieka do muru, a potem drewnianą pałą wybił mu zęby i złamał szczękę. Spełnił wtedy taką obietnicę, jaką złożył teraz. Po deformacji szczęki, mężczyzna do teraz nie może jej dobrze otworzyć i zlizuje owoce ze ścian, lub gniecie je na papkę.

Nie chcąc nieprzyjemności mężczyźni odwrócili się do krat plecami i wypili swoją porcję wody.

Nie minęły nawet dwa dni przepowiedziane przez innego więźnia. Do podziemi weszło tuzin strażników, po niecałej dobie. Zaczęli otwierać cele i wyciągać po (usuń jedno "po")dwóch niewolników. Obeszli tak ostatnie cztery ciemnice i wyszli. Po chwili weszło kolejny tuzin strażników i wyprowadzili ludzi z pierwszych czterech celi. W tym Sanvariego.

Szli przez lochy. Potem kręte korytarze. Wszystkie przedsionki przez które przeszli, wydawały się być labiryntem drzwi i korytarzy. W końcu zatrzymali się przed jakimiś celami. Strażnicy pojedynczo i z osobna odpinali kajdany mężczyznom różnej postury i wprowadzali do osobnych pomieszczeń. W środku Sanvari spotkał kolejnego strażnika i jednego z cherlawych niewolników, który trzymał wiadro pełne wody. Wojskowy uderzył chłopaka pałką po wewnętrznej stronie kolan, a chudy mężczyzna zaczął zalewać go wodą. Kiedy wiadro się skończyło, związali młodzieńcowi ręce sznurem i wyprowadzili. Założyli worek na głowę i prowadzili dalej. Sanvari zamknął oczy. Poprzez dźwięk, na powiekach chłopaka znów rysował się obraz przestrzeni. Ściany korytarza, drzwi koło których chodzili, oraz dwudziestu ludzi.

Przeszli przez jakieś drzwi. W około Sanvari słyszał dużo uderzających o siebie blaszek. Zdjęli im worki z głów. Wszyscy ujrzeli ogromną komnatę z wielkimi drzwiami. W około stało pełno wózków z przyczepionymi do siebie brońmi. Strażnicy rzucili pod nogi niewolniką jakieś kawałki skór. Sanvari podniósł rzeczy. To były poobcierana i poszarpane karwasze, tunika, nakolanniki oraz skórzany chełm. Dziury były pozostałościami po pchnięciach mieczami, rozszarpywaniem zwerząt, a także nosiło pozostałości obtarć. Wtedy Sanvari zrozumiał, że każą im walczyć dla uciechy jakichś pieprzonych bogaczy. W tej chwili postanowił, że da z siebie wszystko, żeby nie umrzeć jak pewnie wielu innych niewolników.

*Pustynna Magia*Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz