#0. Biała noc

188 12 14
                                    


[851] Wyspa Paradis

Podobają mi się wasze spojrzenia.

Witam obecnych tu w Korpusie Zwiadowczym...


       Do świadomości Reinera nie przesączał się żaden dźwięk otoczenia, jakby świat wytłumił się po wszystkich detonacjach przerażającej broni rozrywającej mu tkanki. Nie czuł ani rąk, ani nóg. Najwyraźniej ich nie miał. Panująca dookoła ciemność prowokowała iluzję spadania w bezdenną przepaść; spadania, które miało już nigdy się nie skończyć.

       Dlaczego tu był? Co tu robił? A może...

       Nagle, niczym uderzenie obuchem, wróciła mu świadomość — poczuł galaretowatą miękkość, lepkość... Jakaś obca siła rzuciła nim bezwładnie jak kukłą, a jego twarz uderzyła w coś twardego. Smuga światła rozjaśniła biel ostro zakończonych zębów tytana, za którymi musiało znajdować się jakieś zewnętrze. Czy właśnie tak ginęło się w paszczy gigantycznego monstrum — zdolnego rozdeptywać ludzi jak mrówki — mając świadomość swego końca? Czy tak wyglądała granica między życiem i śmiercią? I czy bycie Żołnierzem naprawdę oznaczało sprzeciwienie się porządkowi świata, nawet jeśli w bitwie, tej pierwszej, a nie jakiejś jednej z wielu, wszystko tak po prostu się...

kończyło?

MARCOmarcoMARCOmarCOmaRCOmARCOmarcoMAR...

       Czy miał walczyć dalej, dla tych, którym obiecał, że nie pozwoli im zdechnąć? Poruszył się, chcąc stawić opór nieuchronnemu, ale pokonał go brak sił. Niespodziewanie paszcza otworzyła się, a Reiner spadł z impetem na ziemię. Niezrozumienie wobec świata wytłumiło ból uderzenia. Pierwszym, co poczuł, był zapach trawy i ziemi zdominowane przez niekończące się uczucie spadania. Instynktownie, po żołniersku, chciał szukać ostrzy przy pasie, ale brak kończyn tylko spotęgował tę defetystyczną niemoc niegodną żadnego...

Żołnierza?

Wojownika?

       Otworzył oczy po raz pierwszy. Światło księżyca, drażniąc receptory, rozgałęziło się w jego wzrokowym nerwie niemal do tortury. Rozejrzał się panicznie. Pękała mu głowa, jakby znalazł się w samym środku frontowego ostrzału. Świat nie cichł; zdawał się próżnią, w której co rusz wybuchały granaty i świszczały długie serie. Chciał złapać się za głowę i zatkać uszy. Niekompletność własnego ciała potęgowała wrażenie śmiertelnej pułapki.

Błagam, Armin, Jean, Conny...

ErenERENerenErenERENerenEren...

— Pieck opadła z sił. Musimy poczekać, aż wyjdzie.

       Głos dowódcy wrócił mu świadomość. Teraz pamiętał... Finger niosła ich obu: na grzbiecie i w paszczy, póki nie padła z wycieńczenia, a resztką sił nie wypluła Brauna na zewnątrz. 

       Wszystko momentalnie ucichło; został tylko syk pary. Otrząsnął się; złapał imperatyw świadczący o całym jego jestestwie, o całej jego wartości jako Reinera Brauna, Mareńskiego Wojownika.

Wojownik się nie poddaje. Powinnością Wojownika jest wytępienie diabłów z Paradis, a to pieczętuje bycie Dobrym Erdianinem przynoszącym chlubę rodzinie. Rodzina Wojownika ma dożywotni szacunek Rządu Mare.

Jak mógł o tym...

zapomnieć?

       Ostatnio znacznie częściej miewał problemy z pamięcią. Odwrócił głowę; parę metrów od niego leżało bezwładne parujące ciało Tytana Transportowego a zaraz obok ledwo żywy Zeke. Jego twarz była pobrużdżona i zapadnięta; mleczna poświata księżyca podkreślała każdą parującą bliznę przemiany. Nie miał nóg, ale za to, skoncentrowaniem regeneracji na jednej części ciała, odzyskał już ręce. Doczołgał się do ekwipunku, szarpnął paski plecaka, po czym bez zastanowienia rozsunął suwak i wydobył z przegrody czerwoną racę oraz zapałki. Pociągnął jedną po drasce. Sygnał wystrzelił w powietrze, a Zeke padł z powrotem na trawę.

acte gratuit | 854 apophradesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz