Prolog pierwszy

384 26 8
                                    

Uczucia Noaha:

Właśnie pojechałem autobusem do miejsca, którego nigdy bym się po sobie nie spodziewał. Miejscem tym jest chore show oparte na wykorzystywaniu i ośmieszaniu ludzi, kusząc ich stoma tysiącami dolarów, żeby upodlili się do granic swoich możliwości. Naruszają ludzką godność, żeby przykuć uwagę widzów. Uwaga widzów równa się sporą ilością pieniędzy, lecącą do producentów, którzy pozostają z czystymi rękami. To pierwsze słowa jakie przyszły mi na myśl po zobaczeniu reklamy castingu do teleturnieju „Wyspa Totalnej Porażki", w którym postanowiłem wziąć udział. Brzydzę się na samą myśl o tym, jak bardzo upodlę się przed milionami ludzi, których nawet osobiście nie znam.

Dlaczego w ogóle zgłosiłem się na chętnego do wzięcia w tym udziału, skoro tak bardzo nienawidzę tej działalności? Do głowy każdego urodzonego nie od dziś na tym świecie człowieka, przyszłyby w pierwszym momencie pieniądze, ba, nie tylko w pierwszym momencie. Śmiem twierdzić, że taka koncepcja zostałaby z nim do ostatniej chwili. W końcu co innego może skłonić człowieka do podjęcia świadomie takiego kroku? Sława? Ona również wiąże się z pieniędzmi, więc czy zostało coś jeszcze? Dla przeciętnego człowieka nie. Dla mnie tak.

Odpowiedź jest prosta, krótka i żałosna. Przyjaciele. Raczej ich boleśnie widoczny brak.

Gdy byłem jeszcze dzieckiem, całkiem lubiłem towarzystwo innych ludzi. Pojawiały się momenty, w których wolałem zostać sam z lekturą, ale to jedyne wyjątki. Resztę czasu wzbogacały mi rozmaite przyjaźnie i wesołe relacje z kuzynami. W ich obecności czułem się spełniony i szczęśliwy. Niczego mi przy nich nie brakowało. Dlatego chwilom z nimi poświęcałem większość mojego czasu. Od rana do wieczora, od wiosny do zimy. Od lat siedmiu do trzynastu.

Wszystko zmieniło się tego jednego dnia. To właśnie on, z początku nieświadomie i niewinnie, wprowadził wydarzenie, które miało zmienić kolejne lata mojego nastoletniego życia.

Jeszcze wtedy mieszkałem na ulicy zarojonej blokami. Mieszkało tam naprawdę sporo ludzi, dzięki czemu było tam też naprawdę sporo dzieci. Miałem tam mnóstwo znajomych i paczkę najbliższych przyjaciół, do której należeli również moi kuzyni.

Któregoś dnia (właśnie TEGO dnia) odkryłem, że do naszych blokowisk wprowadził się ktoś nowy. Gdybyśmy mieli dalej siedem lat, od razu przybieglibyśmy mu na powitanie i razem zagrali w piłkę, jednak byliśmy już pięć lat starsi, zaczynaliśmy balansować na niebezpiecznej i wydającej się niekończącej się linie dojrzewania. Wcześniejsza odwaga dała się zastąpić nieśmiałości i denerwującej chęci trzymania się stałej grupy. Dlatego też nikt z naszej paczki nie palił się do przywitania nowej osoby. Być może byłoby tak w nieskończoność, gdyby nie moja interwencja spowodowana głównie chęcią zdobycia kolejnego przyjaciela do mojej gromadki, która później ewoluowałaby na miano chmary.

Okazało się, że zamieszkało tam małżeństwo z chłopcem. Wydawał się być zamknięty w sobie i nieśmiały. Przychodził codziennie na plac zabaw z nadzieją, że ktoś do niego podejdzie, bo sam z jakiegoś powodu boi się wykonać pierwszy krok. Reszta moich przyjaciół nawet nie zauważyła tej smutnej i zrozpaczaonej twarzy.

Po jakimś czasie obserwowania go, wreszcie do niego podszedłem i zagadałem. Tak dobrze mi się z nim rozmawiało, że z miejsca stał sie moim najlepszym przyjacielem. Byłby nim do dziś, gdyby nie to cholerne dorastania oraz to, co za sobą przyniosło. Przytargało.

Kilka miesięcy później zaczęliśmy nawet chodzić do tej samej klasy, dzięki czemu już każdą chwilę spędzaliśmy razem. Miałem więcej czasu na dostrzeżenie w nim pewnych cech i nie była to tylko myśl, że jest naprawdę świetnym przyjacielem.

Zacząłem zauważać, że jego uśmiech jest bardzo wyjątkowy, bo sprawia, że sam się uśmiecham. Przestałem śmiać się ze zwykłych zabawnych rzeczy. Od tamtego momentu radość sprawiał mi tylko i wyłącznie jego uśmiech. Przekonałem się też, że można utonąć w czyiś oczach, jeżeli są na tyle niesamowite i mają niepowtarzalną głębię. Jego oczy właśnie ją miały. Podsumowując, po prostu zacząłem patrzeć na niego jak na dzieło sztuki i doceniać charakter jaki sobą reprezentował. Czułem się wobec niego całkiem inaczej niż wśród reszty moich przyjaciół, ale jeszcze wtedy nie wiedziałem co to oznacza.

Gdy mieliśmy trzynaście lat i chodziliśmy do siódmej klasy, wychowawczyni zadała nam, żebyśmy poszli na wschód słońca. Podobno niebo od lat było inspiracją dla wielu artystów. Mieliśmy za zadanie je zaobserwować, żeby później napisać jakie uczucia towarzyszyły nam podczas tego wydarzenia. Oczywiście poszedłem obserwować wschód słońca z moim najlepszym przyjacielem. Pomyślałem, że wtedy doświadczę jeszcze więcej emocji. Nie myliłem się.

Trafiliśmy na bezchmurne niebo i widzieliśmy jak najczystsze promienie tego świata budzą się do życia po nocnym odpoczynku. Wtedy spojrzałem na twarz mojego przyjaciela. Przybrała niesamowity wyraz pozytywnego zaskoczenia aż w końcu doszedł na jej scenę najpiękniejszy uśmiech jaki tylko w życiu widziałem. Pomyślałem, że ja codziennie widzę taki wschód słońca, gdy tylko on się uśmiechnie. Zapragnąłem zaznać szczęścia bezpośrednio od promieni tej gwiazdy. Pocałowałem go.

Chwilę później odepchnął mnie i spojrzał rozczarowanym, przepełnionym żalem i złością wzrokiem. Wzbudziłem w nim obrzydzenie. Zachował się jakbym był niszczącym szczęście promieni zaćmieniem. I uciekł.

Reszta moich znajomych następnego dnia patrzyła na mnie identycznie. Z identyczną pogardą. Z identycznym milczeniem. To milczenie było w tamtych chwilach wymowniejsze od mowy.

Znajomych już nie miałem, kuzynów już nigdy nie zobaczyłem na własne oczy. Najlepszego przyjaciela w moim życiu zabrakło na zawsze. Jego uśmiechu nie było. Mojego szczęścia również.

Dzięki Bogu moim rodzicom się powiodło - dostali lepszą pracę, zmieniając firmę i w szybkim czasie udało nam się wyprowadzić do dużego jednorodzinnego domu za miastem. Tak, oni również dowiedzieli się o tamtym zajściu, ale go nie skomentowali. Ja również nie poruszałem tematu. Wykasowali tamto wydarzenie z pamięci i zachowywali się jakby nic się nie stało. Zamiatanie problemu pod dywan. W sumie im się nie dziwię, w końcu zrobiłem tak samo, nie podejmując walki.

Od tamtej chwili byłem do bólu przekonany, że szczęście dawane przez drugiego człowieka jest nic niewarte, dlatego musiałem sam je sobie zapewnić.

Pogrążyłem się w nauce, mając za jedynych przyjaciół bohaterów książek fantastycznych, które potrafiły jako jedyne przynieść mi radość i uciec od pustej rzeczywistości. Bo moje życie stało się puste.

Właśnie dlatego jestem teraz w drodze do tego bezdusznego teleturnieju. Casting dający przepustkę do prostego udpodlenia się i stracenia resztek godności. Nie chcę się dalej dobijać, nie jestem masochistą.

Od trzech lat jestem naprawdę samotny. Oczy każdego znanego mi człowieka zwrócone na mnie, są spowite zaćmieniem, bo właśnie tak widzą mnie ludzie. Chciałbym to zmienić.

Chcę znaleźć ludzi, którzy zobaczą we mnie promień.

Ta reklama wzbudziła we mnie iskrę nadziei na to, że rzeczywiście jest dla mnie jeszcze szansa, że być może tam spotkam ludzi tak różnych, tak innych od siebie, których nie będzie obchodziła moja orientacja, którą przyniosło mi dojrzewanie.

Szukanie przyjaciół w teleturnieju, w którym wszyscy wydrapują sobie oczy za kasę. Żałosne. Być może tak właśnie wyglądają drugie szanse?

Wysiadłem z autobusu.

Zaćmione promienie słońca | Totalna PorażkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz