1849 w ciągu dalszym
— To, dlaczego Cię właściwie nie było? Jakiekolwiek wymówki?
— Nie wiedziałem.
Hrabia Krasiński przeszył go spojrzeniem ostrzejszym, niż najgroźniejszy odłam pękniętego bloku lodowego, a Mickiewicz ściągnął ramiona i z jeszcze większą intensywnością utkwił wzrok w paryskim chodniku. Od kiedy dziwnie ponury, nawet jak na siebie Zygmunt pojawił się w drzwiach jego mieszkania i nakreślił nieco sytuację, po czym polecił mu iść za sobą, nie był w najlepszej kondycji psychicznej. Poprawka; już od kilku dni nie czuł się najlepiej, tylko dopiero młodszy poeta uświadomił mu wyraźnie, co jest tego największym powodem.
— Łżesz. Wiem, że słyszałeś o tym niedługo po fakcie. Widać po Tobie, że łżesz jak pies. Powtórzę pytanie, dlaczego Cię nie było?
Kolejna chwila ciężkiej, ciernistej ciszy.
— On by tego nie chciał. To chyba jasne. Pojawienie się byłoby co najmniej nietaktowne.
Krasiński wyłącznie dzięki sile woli oraz świadomości tego, co i na czyje polecenie miał zrobić, powstrzymał się od wepchnięcia Adama pod jedną z mijających ich dorożek. Tudzież od wyprowadzenia celnego sierpowego w jego szczękę po usłyszeniu tej
(ignorancji)
obojętności w jego głosie. Przyspieszył jedynie kroku, zmuszając literata do dostosowania się tempem. Kilka siwych już doszczętnie kosmyków żałośnie opadło starszemu z nich na czoło pod wpływem kwietniowego, chłodnego wiatru, czego jednak zdawał się nie zauważać. Przez nie, hrabia przypomniał sobie o kilku pasemkach, które ozdobiły jego skroń względnie niedawno; ot, cząstka duszy dandysa.
— Ja jednak sądzę, że mógłbyś chociaż po pogrzebie pojawić się tam na moment. Znałeś go, z tego co wiem, od dwudziestu paru lat i to całkiem dobrze.
— Byliśmy raczej wrogami.
— Nie powiesz w tej chwili, że od zawsze.
— Nie od zawsze, ale większość czasu. Zrozum, hrabio. Wściekłby się na moją obecność w takim miejscu i takich okolicznościach.
— Skąd możesz to wiedzieć? Kiedy ostatnio z nim mówiłeś?
Na nagle podniesiony ton głosu swojego towarzysza, Adam zacisnął spękane usta w wąską linię i zmarszczył brwi w geście zacięcia. Skręcili już w ulicę, na której, wedle słów Zygmunta, miał znajdować się ich cel.
— Nie wiem. Dawno.
— Pod koniec życia chyba nieco mu się odmieniło. Myślisz, że inaczej poprosiłby mnie wtedy, żebym Cię tu przyprowadził i… Zresztą, sam zobaczysz.
Urwał zdanie, z dziwną, niepasującą do żałobnego nastroju energią pnąc się w górę po schodach w dosyć zadbanej kamienicy. Po dotarciu na drugie piętro, najwyższe najwyraźniej, wyciągnął z kieszeni surduta przyrdzewiały już nieco na uchwycie klucz i z namaszczeniem wsunął go w zamek ciemnych, drewnianych drzwi, czekając aż starszy poeta go dogoni i stanie obok. Spojrzał na niego, na zmarszczki pod szaroniebieskimi oczami i różane plamy wykwitłe na policzkach najwyraźniej przez wysiłek spowodowany koniecznością dotrzymania mu kroku, unosząc brwi i ściągając je ku sobie równocześnie. Poza zmęczeniem, na twarzy Mickiewicza nie mógł odnaleźć żadnej silniejszej emocji. Czuł, jakby było to niezwykle nie na miejscu. Nie wiedział, dlaczego. Wiedział tylko, że nie było to niczym dobrym.
— I co mam tu zobaczyć? Cholera, nie mogło mu się tak po prostu odmienić, nie mógł nagle zacząć postrzegać mnie lepiej! Mówisz to tylko, żeby wywołać u mnie jakieś poczucie winy albo odegrać się za tylko jemu wiadome sprawy, nic więcej jak…
CZYTASZ
𝐂𝐎𝐑𝐑𝐄𝐒𝐏𝐎𝐍𝐃𝐄𝐍𝐓𝐈𝐀. 𝐬𝐥𝐨𝐰𝐚𝐜𝐤𝐢𝐞𝐰𝐢𝐜𝐳 𝐬𝐡𝐨𝐫𝐭 𝐧𝐨𝐯𝐞𝐥
Historical Fiction━ juliusz słowacki × adam mickiewicz ━ zakończone ━ dosyć angstowe