Prolog

48 5 12
                                    

Dwunastoletnia Siggy obserwowała z przejęciem drzewo. Szukała wśród rozłożystych konarów i licznych zielonych pnączy charakterystycznego, czarnego futerka lampry swojego ojca. Stworzenie zerwało się w nocy z uwięzi i oddaliło od reszty stada, wędrując poza bezpieczną skałę.

Dziewczynka uniosła pasterski kij, po czym postukała nim o gałąź, wyrastającą wysoko nad jej głową. Całe drzewo pokrywały rozłożyste, ciemnozielone liście na krótkich ogonkach, wyglądające trochę tak, jakby ktoś przykleił do kory talerze. Czarne stworzenie do szczególnie szybkich nie należało, potrafiło za to doskonale ukryć się wśród gęstej roślinności. Nie miała szansy dostrzec go z dołu.

Siggy spojrzała kątem oka na łaciatą willatę, siedzącą grzecznie u jej stóp. Zagwizdała, na co jej przyjaciel odpowiedział przyjaznym szczeknięciem i postawił uszy.

– Szukaj – poprosiła. – Szukaj lampry, Kikku.

Kikku zamerdał ogonem i, nie czekając dłużej, skoczył w powietrze, rozkładając szeroko pierzaste skrzydła. W blasku słońca zalśnił pas ciemnych łusek biegnących wzdłuż kręgosłupa małej willaty. Siggy mogła liczyć na to, że dokładnie przejrzy wszystkie dostępne miejsca. Jeśli zauważy uciekiniera, na pewno zacznie szczekać. Ale i tak musiała wejść wyżej.

Pasterski kij był zakończony hakiem, którym teraz zaczepiła o upatrzoną gałąź. Podciągnęła się, kilka razy odepchnęła nogami od pnia, a potem zgrabnie chwyciła konar, na którym już po chwili stała. Jednak stąd wciąż nie miała dobrego widoku, więc od razu przeszła do dalszej wspinaczki.

„Wyżej".

Wiatr wiał miarowo, obracając delikatnie w powietrzu zalesioną skałą, na której przebywała. Nie przeszkadzał jej. Doskonale wczuwała się w jego rytm, zgrywając stałe kołysanie ze swoimi ruchami.

„Wyżej".

Gdy kij zaczął bardziej przeszkadzać niż pomagać, zaczepiła go o specjalny skórzany uchwyt na plecach. Od czasu do czasu zauważała kątem oka czarno-biały kształt Kikku, zgrabnie manewrujący między pnączami i gałęziami.

„Wyżej".

Obserwowała pilnie, licząc na odnalezienie zagubionej lampry, ale ani ona, ani Kikku nie potrafili natrafić na żaden ślad. Niestety, nie było to niczym zaskakującym. Na skale rosło wiele drzew, więc uciekinier nie musiał wybrać akurat tego, chociaż soczyste, ciemnozielone liście stanowiły przysmak tych łagodnych stworzonek.

„Idealnie".

Siggy weszła prawie na sam wierzchołek. Wahała się, czy sięgnąć jeszcze wyżej, mimo swojej drobnej budowy. Ojciec zawsze powtarzał, że ważyła tyle, co piórko, ale nawet piórko potrafiło zachwiać giętkimi witkami na samym szczycie zielonej korony.

Kikku podleciał do niej z położonymi uszami, ale nie potrafił wisieć w jednym miejscu, więc zaczął zataczać coraz mniejsze kółka.

– Chyba tu jej nie ma. – Siggy ze smutkiem w dziecięcym głosie obwieściła przyjacielowi wnioski, do których on sam też doszedł. – Ale rozejrzę się jeszcze.

Z najwyższego drzewa na skale miała cudowny widok. Rosło na skraju, dzięki czemu widziała wszystkie potężne formacje lewitujące ponad, wokół i pod nimi. Skomplikowana sieć pnączy, długich korzeni, a także drewnianych mostów tworzyła między nimi dżunglę zawieszoną w przestrzeni, owiewaną przez łaskawe podmuchy i mleczne mgły. Siggy westchnęła z podziwem, codziennie od nowa zaskakiwana przez piękno świata.

Niestety, nie tam należało szukać lampry.

Obróciła głowę, śledząc korony pozostałych drzew. Wtedy usłyszała ostrzegawczy pisk Kikku. Gwałtownie poderwała głowę, patrząc pod słońce, skąd nadchodziło niebezpieczeństwo. Instynkt przejął nad nią kontrolę, gdy odchyliła się, w ostatnim momencie unikając szczęk potężnej morki.

Ledwo patrząc pod nogi, zeskoczyła z gałęzi, ale wiedziała, że to nie zatrzyma drapieżnika. Morki miały gibkie ciało pokryte łuskami, a ich błoniaste skrzydła, przyciśnięte do boków tułowia nie ograniczały ruchów wśród roślin.

Siggy musiała uciekać. Teraz, natychmiast, o ile chciała przeżyć. A chciała.

Gorączkowo zeskakiwała z gałęzi na gałąź, w szaleńczym rytmie, którego nie mogła długo utrzymać. Szczęście przestało jej sprzyjać przy piątym skoku, kiedy jej stopa ześlizgnęła się z wilgotnej kory, a ręce nie zdołały niczego złapać.

Krzyknęła, kiedy poleciała w bok.

Syk morki był coraz bliżej, ale do szpiku kości przeraziła Siggy przepaść, która nagle otwarła się pod jej ciałem.

Wrzasnęła. I zaczęła spadać.

Nagle czarno-biały kształt przemknął tuż obok, a dziewczynka uderzyła w twardy pancerz na grzbiecie wiernego Kikku.

Siggy otworzyła szerzej oczy, bo, mimo całej zgrozy sytuacji, wiedziała, że mała willata nie zdołałaby udźwignąć zwyczajnej – nawet najdrobniejszej – dwunastolatki.

Morka zasyczała, wypadając z roślinności ponad nimi. Rozpostarła skrzydła, wyciągnęła szpony, a Kikku zaskamlał żałośnie, zbyt wolny, by przed nią uciec. Do Siggy dotarło, że chociaż przyjaciel ją złapał, i tak oboje umrą, jeśli zaraz czegoś nie zrobi.

Odruchowo okręciła się, wyciągając ręce w stronę nadchodzącego niebezpieczeństwa.

Drapieżnik otworzył paszczę najeżoną zębiskami. I wtedy zerwał się wiatr.

Potężny podmuch przeleciał ponad willatą, nie czyniąc jej żadnej krzywdy, po czym pełną mocą uderzył w napastnika. Morka krzyknęła rozpaczliwie, kiedy wichura zepchnęła ją na skalną ścianę, a Siggy wyraźnie usłyszała głuchy odgłos zderzenia. Błoniaste skrzydła się porwały. Kości pękły. Dziewczynka, równie przerażona co zafascynowana, patrzyła, jak bestia spada, by na końcu z impetem wpaść między drzewa wiele latających skał poniżej nich.

Nie mogła tego przeżyć. Siggy właśnie ją zabiła, najpotężniejszym wiatrem, jaki kiedykolwiek widziała. I wciąż leciała na Kikku.

Podniosła oczy do nieba, mocno wczepiając ręce w sierść willaty. Serce biło jej tak mocno, że czuła je w gardle.

Rodzice jednak słusznie podejrzewali. Naprawdę została pobłogosławiona przez wiatr.

Melodia WiatruOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz