Rozdział 1

21 3 10
                                    

Stolica Republiki była tak niewiarygodnie zatłoczonym miejscem, że Siggy często robiło się niedobrze, gdy musiała przemierzyć niektóre ulice. Zaduch stłoczonych ciał, smród taniej kuchni i rynsztoków, owiewany zapachem prania i mydlin tworzył mieszankę, od której łzy stawały w oczach.

Powinna się przyzwyczaić. Spędziła tu już tyle lat. A jednak wciąż spoglądała w górę, ku przestworzom spowitym mgłami. Niestety, w niższej dzielnicy nie mogła nawet cieszyć oczu błękitem nieba, ponieważ ponad najwyższymi budynkami wisiała dumnie skała będąca podstawą dla bogatszej dzielnicy. Nawet w środku dnia na ciasnych zacienionych uliczkach panował półmrok rozpraszany tylko przez nikły blask latarni. Dzięki temu dzielnica cieszyła się pewną sławą, którą niósł ze sobą wieczny zmierzch.

Poprawiła rude włosy związane w warkocz, po czym otarła czoło z wilgoci, którą cała nasiąkła. Jej ręka instynktownie powędrowała do pochwy z nożem wystającej spod brązowego płaszcza. Wiedziała, że powinna zapanować nad tym ruchem, ale i tak zawsze mimowolnie go powtarzała, gdy czuła zbliżającą się potyczkę.

Jej partner rzucił na nią okiem z dezaprobatą. Odpowiedziała mu kamiennym spojrzeniem, które sprawiło, że parsknął. Nie powiedział ani słowa, a ona westchnęła ciężko i oderwała palce od noża.

Współpracowali od trzech lat, podczas których opracowali system komunikacji oparty w głównej mierze na skrzywieniach, parsknięciach oraz przekleństwach. Stanowili dobrany zespół.

Przemieszczając się ulicą na miejsce akcji, starali się jak najmniej rzucać w oczy. Przynajmniej póki co. Standardowe bordowe mundury zamienili na brązową kurtę i płaszcz. Ograniczyli też znacząco widoczny arsenał. Mieli wejść głównym wejściem dla klientów.

Nagle chłopak stanął jak wryty, aż Siggy zrobiła dwa kroki, zanim zorientowała się, że coś przykuło jego uwagę. Zmarszczyła brwi, widząc czysty zachwyt na twarzy przyjaciela.

– Co jest? – zapytała konspiracyjnym szeptem. – Ren?

– Nie widzisz? – Jego błękitne oczy patrzyły na wystawę jednego ze sklepów co najmniej tak, jakby sami bogowie Wiatrów w niej stali. – Karmelowe! W promocji...

Siggy ledwo powstrzymała swoją dłoń od wylądowania z plaśnięciem na czole. Podeszła do Rena, złapała go za ramię i odciągnęła od cukierni.

– Ale...?

– Potem ci kupię karmelków. Teraz chodź.

Odszedł bardzo niechętnie, a Siggy wiedziała, że zaraz po akcji przyjdzie im tu wrócić. Najlepiej od razu z taczką, znając apetyt Rena.

– Chodź. – Pośpieszyła go, kiedy wciąż się ociągał. – Im szybciej to załatwimy, tym szybciej wrócimy.

Nowa motywacja wyraźnie na niego zadziałała, ponieważ jej partner niemal przefrunął przez most łączący dwie skały, aż Siggy ledwo za nim nadążała. Był od niej wyższy, miał dłuższe nogi, a ona, kiedy akurat nie używała błogosławieństwa, pozostawała miniaturową dziewczyną, dlatego praktycznie truchtała za nim, powtarzając pod nosem litanię przekleństw.

„Najpierw się włóczy noga za nogą, a teraz to pędzi".

Kiedy stanęli przed upatrzonym celem, Siggy znów instynktownie musnęła palcami nóż. Wielu mieszkańców stolicy, zwłaszcza w tych dzielnicach, nosiło broń, więc nie powinna nikogo aż tak zdziwić.

Dom rozpusty miał niepozorną, beżową fasadę, ale o to chodziło. Miejsce znacząco różniło się od kolorowych przybytków w dzielnicy rozrywki, które w każdy możliwy sposób dawały znać, czym były. Tu wchodził ten, kto wiedział, czego szukał. Gorsza dzielnica dostarczała dreszczyku niebezpieczeństwa... No i lokal kosztował mniej.

Melodia WiatruOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz