Kurtis spojrzał na Deacona i uśmiechnął się zmęczony.
Nic się nie zmieniłeś.
Faktycznie. Miał ten sam, lekko wysunięty podbródek, ciemne oczy, charakterystyczny, dość dużej wielkości nos. Na pierwszy rzut oka bardzo przypominał Trenta, szczególnie niesforne fryzury obydwu zdawały się być prawie identyczne.
— Gówniarze byliśmy, co nie? — zapytał Kurtis, podając rękę.
Deacon przytaknął. Uścisnął dłoń, nie odwzajemniając uśmiechu.
— Chodźmy stąd — mruknął, wstając.
Kurtis, nieco zdziwiony, posłusznie zrobił to samo.
***
Najbliższy odlot do Shaanxi z międzylądowaniem w Hong-Kongu miała dopiero rano. Przyglądała się biletom w drodze na strefę bezcłową, po drodze zgarniając z regału kilka darmowych gazet.
***
— No i było cholernie ciężko w tamtym skwarze. Miałem zwyczajnie dość, więc odpuściłem. Dziwisz mi się?
Trent się nie dziwił. Ktoś, kto nie ukończył inicjacji Lux Veritatis, nie stawał się prawowitym członkiem zakonu. To była droga w jedną stronę, a że ryzykowna – za mało powiedziane. Trudno jednak byłoby wykluczyć rodziny — szczególnie synów – pierwszych, wielkich inicjatorów.
Deacon był takim synem. Znał historię, ale nie wziął za barki zbyt wiele. Tyle co nic; Kurtis westchnął. Po co się oszukiwać? Decon nie nosił żadnego ciężaru. Czy to dlatego teraz nie patrzył w oczy? Trent bacznie go obserwował, ale bez wzajemności. Deacon kontynuował:
— Kiedy Vladimir zginął, kilka lat siedziałem z matką w Kolumbii, a gdy postanowiłem wrócić, nie było już ani ciebie, ani Konstantina. Nie było zakonu. Numer przejąłem zgodnie z obowiązkiem, ale nie powinieneś dzwonić. Tacy jak ty czasem lepiej, by... – szukał przez moment dobrego słowa – zniknęli.
— Konstantin nie żyje.
— Przykre. Wielka strata dla Lux Veritatis, ale czego się spodziewałeś? Vladimir też za długo nie pożył. Obaj byli wspaniałymi mentorami i przywódcami, mistrzami w swoim fachu, psia mać. Fatalnymi ojcami.
Szli przed siebie pogrążoną w mroku ulicą. Włosy mieli całe obsypane gęstymi płatkami śniegu, który zaczął padać niedawno, ale intensywnie. Kurtis przetarł dłonią po głowie.
— Powinienem mieć plan. Tobie udało się pozbierać, wrócić Jak...
— A twoja matka? — Decon obserwował czubki swoich butów.
Kurtis zaprzeczył. Nie miał już obojga rodziców.
Właściwie czuł się rozczarowany. Sądził, że tacy jak Deacon czy Stan potrafili sobie jakoś poradzić. Jak ciężko było odnaleźć się w realnym świecie komuś bez nazwiska, z zakonu, o którym nigdy nikt nie słyszał? Stan był starszy, ale gdy odchodził bezsilny i pozbawiony nadziei po stracie dwóch braci bliźniaków i ojca, ukojenia też podobno szukał przy boku matki. Kurtis nie miał tyle szczęścia. Marie Cornel, żona Konstantina Heissturma, odeszła dawno temu.
Deacon nigdy nie należał do zakonu w pełni, ale Kurtis wierzył, że rozumiał ważność spuścizny lepiej niż ktokolwiek inny, przecież przejął obowiązek informatora. Wiedział o ciążącej odpowiedzialności i o zagrożeniu. Właściwie informacje, z którymi przybył Kurtis, powinny być dla niego w pewien sposób ulgą, mógł chociażby wyrzucić numer. Przywódca Kabały nie żyje, nikomu nic już nie groziło. W końcu można było spać spokojnie. Żyjący potomkowie zmarłych zakonników mogli wyjść z ukrycia i nie odwracać się za siebie w strachu, idąc gdziekolwiek.
CZYTASZ
Tomb Raider: Podwójne Fatum
FanfictionFancfiction TR: AoD // #crime #sensation #urban #angst #bad_romance