Wstęp

37 2 0
                                    

Było tuż po zmierzchu. Ostatnie promienie słońca odstąpiły miejsca ciemności, która uwolniona z pęt dnia wlała się strumieniem jak powódź do miasta. Ulice stały skąpane po uszy w mroku, a ostatnimi bastionami światła okazały się dogasające świece, ogniskujące licho za oknami pojedynczych domów. Zgodnie z cyklem dnia i nocy większość mieszkańców udała się na spoczynek. Nieliczni pozostali jeszcze na nogach, rozwiązując niedokończone sprawy, ale i nad nimi senność brała górę. Wkrótce poszli spać i w mieście nie ostał się nikt, kto śmiałby egzystować w czasie zdominowanym przez mrok.

O dziwo znalazła się jedna taka osóbka. Całkiem przypadkowo, nie z własnej woli, ale jednak pewna dziewczynka truchtała ulicami, byleby tylko dotrzeć do domu. Noc zaskoczyła ją swą obecnością. Nie zorientowała się w porę, że czas nagli, a gdy informacja ta dotarła do niej, było już za późno. Dlatego przerażona biegła w panice między zaułkami i ciasnymi uliczkami. Biegła jakby ją sam diabeł ścigał.

Miała naście lat, do wieku dorosłego niewiele jej brakowało. Mimo to psychicznie dojrzała na tyle, żeby móc odróżnić rzeczywiste zagrożenie od śmiercionośnych figli płatanych przez złośliwą naturę umysłu. Do głowy napływały jej nieistniejące koszmary. Na domiar złego nieoświetlona okolica tylko potęgowała ten efekt. Szum wiatru odbijał się echem od kamiennych ścian i murów, wprawiał w ruch nienaoliwione szyldy sklepowe, które skrzypiały dziko niby skrzyp pazurów dobijających się do drzwi. Bezlistne, wysuszone gałęzie wyrastały znad ogrodzeń, jawiły się jako spiczaste łapy porywające nieszczęśników do nikąd. Obawy dziewczyny były zatem uzasadnione, lecz – co zabawne – całkowicie bezpodstawne. Wszelkie dowody podsuwała wyobraźnia, nic innego. Niestety na człowieka ta tania manipulacja po prostu działała. Tym gorzej miało samotnie wędrująca dziewczę, której jako dziecko nikt nie traktował na poważnie, a nikła tężyzna fizyczna nie pozwalała do samodzielnej obrony przed napastnikiem.

Drobny dziewczęcy kształt dygotał na wietrze. Chłód przeniknął ją do szpiku kości i biedna nagle opadła z sił. Była przemęczona, przemarznięta i przerażona. Sama pośród ciemności, wokół złowróżbnych majaków. Dla zachowania spokoju powtarzała sobie – „Już niedaleko, już niedaleko". Jednakże do celu było nadto daleko. Co najmniej drugie tyle, ile przemierzyła od nastania nocy.

Pot perlił się na jej czole, spływał wzdłuż karku. Nieprzyjemny chłód znikąd przemienił się w kąsające zimno. Odczuła je szczególnie przy uszach i nosie. Te pierwsze zakryła rękami i wznowiła bieg. Tupot małych bucików odbijał się echem po brukowanych ulicach i niepotrzebnie potęgował panikę dziewczyny. Przemierzyła opustoszały plac, zniknąwszy w ciasnym przesmyku. Na schodkach stawiała krok co drugi bądź trzeci stopień, póki się nie przewróciła. Upadła na bruk, a jej kości jakby się skruszyły. Niewątpliwie dorobiła się paru siniaków, które zakwitną następnego ranka. Wtedy do mroźnego świądu przybyły mocne otarcia, a wszystko przez koszmary panoszące się w jej głowie.

Była już blisko. Tym razem naprawdę. Mogłaby przysiąc, iż widzi drzwi własnego domostwa, co było jawnym absurdem – ów dom znajdował się za rogiem, toteż nie mogła zobaczyć go z obecnego miejsca. Uradowana, zwolniła kroku. Zimno, swędzenie czy pieczenie ustały nagle, stłumione przez burzę hormonów wytworzonych przez jej organizm. Postąpiła parę kroków naprzód i...

I cisza. Rozglądała się w panice, ale nigdzie nie mogła dostrzec domu, ba, w ogóle go tu nie było. Jakimś cudem pomyliła okolicę i zamiast stać przed domem, weszła w kolejny zaułek zupełnie dla niej obcy.

Wtem okolicę wypełnił brzęk mosiężnych kluczy. Gdzieś na wyższych kondygnacjach pobliskiego budynku okno zostało zatrzaśnięte. Nastała mgła gęsta jak mleko i otuliła ciasno dziewczynę swymi oparami. Ta panicznie rozglądnęła się dookoła, czując na sobie obcy wzrok. Mróz i związane z nim pieczenie powróciły, tym razem wzmocnione, lecz najgorszy był strach. Wcześniej stanowiący jedynie imaginację jej bujnej wyobraźni, teraz przybrał postać lęku spowodowanego obecnością kogoś bardzo złego. Wkrótce ten ktoś zaszczycił dziewczę swą obecnością.

Nienaturalnie szczupła i wysoka sylwetka wyłoniła się z mgły. Kaptur o spiczastym zakończeniu zdawał się nie kryć żadnej głowy. Ot, czysta ciemność, nawet czubek nosa nie wystawał. Przybysz, choć mroczny i tajemniczy, prezentował się skromnie. Ciało chował pod ciemną szatą z kapturem, talię obwiązał sznurem, na którym to zawiesił pęk zardzewiałych kluczy. Intencje jego były niejasne – stał w miejscu i spoglądał na dziewczynę obliczem skąpanym w mroku. Ledwie się pojawił, od razu zastygł jak figura woskowa.

Niewiasta planowała ucieczkę, sprowokowała ją do tego sytuacja.

I to był jej błąd.

Wystarczyło, że drgnęła, a widmo przed nią ożyło, porwało za gardło, podniosło ku górze. Postać żniwiarza posiadała nadnaturalnie długie ramiona, o jeden paliczek więcej na każdym palcu niż u człowieka oraz twarde, ostre jak igły paznokcie, długością dorównujące palcom właśnie.

Uścisk na gardle był mocny na tyle, że dziewczynę ledwo mogła oddychać. Małymi rączkami chwyciła za nadgarstek napastnika, lecz nie mogła wyrządzić mu żadnej krzywdy – była zwyczajnie za słaba. Kiedy pojęła, w jak fatalnym położeniu się znajduje, poczęła płakać. Robiła to po cichu, gdyż każdy dźwięk wydobywający się z jej gardła był skutecznie tłumiony przez uścisk obcej ręki. W niemocy machała nogami zwiesozna w powietrzu, ale i nimi nie zdołała trafić żniwiarza.

Zrazu wzrok swój skupiła na kapturze bez twarzy, następnie wolno omiotła ramię i dopiero tam, gdzie rękaw się kończył, dopiero wówczas zorientowała się, iż skóra nieznajomego posiadała trupiobladą barwę. Nosiła również ciemne znamienia jakby siniaki albo odpryski śmiertelnej choroby.

Z powodu ewenementów, z jakich składało się widmo, niewiasta zdobyła się na odwagę, żeby uznać całe przedstawienie za wymysł złośliwej wyobraźni. Modliła się w duchu, aby tak rzeczywiście było. I się przeliczyła.

Nieznajomy uniósł nieoczekiwanie drugą rękę. Wyprostował duży i wskazujący palec, a szpice jego paznokci skierował powoli, acz nieubłaganie w kierunku oczu ofiary. Zalały ją naprzemienne fale gorąca i chłodu. Bała się nie napastnika ani ostrych zakończeń paznokci, ale tego, co planował z nimi zrobić.

Upływały sekundy. Z każdą jedną palce zbliżały się o centymetr do oczu dziewczyny. Napięcie rosło, w uszach rozległ się sztuczny szum. Dziewczyna zebrała w sobie wszystek sił, jaką w sobie jeszcze posiadała i z uporem osła wiła się we wszystkie strony, byleby tylko żniwiarz poluzował chwyt. Nie zaskoczyło ją, że tak się nie stało.

Było za późno, paznokcie napastnika niemal dotknęły spojówki jej oczu. W obronie próbowała opuścić powiek, lecz w tej samej chwili na gardle poczuła uścisk tak mocny, że aż bolesny i z ów bólu mimowolnie otworzyła oczy.

Szpony widma, w dotyku łudząco podobne do bryłek lodu, zetknęły się z jej obiema źrenicami. I wtem stało się – wszelkie formy, konsystencje czy proporcje tęczówek i źrenic zostały zaburzony. Rozlały się po gałkach, podobnie jak atrament roznosi się w wodzie. Mięśnie dziewczyny zwolniły napięcie, nie otrzymawszy impulsu do działania, a samo ciało opadło głucho o bruk zaułka. Puste, bez życia, bez ducha ni duszy.

Obcy jeszcze przez chwilę stał w miejscu. Postronni sądziliby, iż chce się napatrzyć na swoją zdobycz. Tymczasem żniwiarz nie czuł absolutnie niczego, a zastygła postura stanowiła bardziej nawyk, wrodzony odruch jego osoby. Jednak kiedy wreszcie zdobył się na ruch, pochylił się w kierunku ofiary. Sięgnął za pasek, zignorował mieszki z kosmetykami i pieniędzmi, a zamiast nich zabrał srebrny kluczyk, który później przypiął sobie do breloczka wraz z innymi kluczykami.

Zdobywszy to, czego poszukiwał, skrzyżował ręce na piersi, a mgła wypełniająca zaułek skumulowała się wokół jego ciała, rozwiana następnie przez nikły wiatr.

Zniknął. Morderca i złodziej. Ponury żniwiarz, zwiastun śmierci.

To właśnie on – klucznik,zniknął.

Nieprawdziwe morderstwoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz