🌸10🌸

51 5 5
                                    

Przez tydzień nie mogłem ujrzeć Twojej pięknej twarzy. Większość czasu spędziłem na wypluwaniu różowych róż i spaniu. Gardło oraz usta miałem tak poranione, że nie byłem zdolny nic przełknąć. Dostałem też gorączki. Udało mi się wmówić mamie, że złapałem zapalenie gardła. Manipulowałem nią od dawna, a ona żyła w przekonaniu, że jej syn to miły, dobry, zdolny chłopak ze świetlaną przyszłością. Zamierzałem ją zawieść, jednak w ten sposób podaruję jej też wolność. Zasługiwała na coś więcej niż praca po dziesięć godzin i seriale, które oglądała wieczorami zamiast wyjść do miasta trochę zaszaleć. Nie byłem głupi, wiedziałem, że odkładała każdy grosz na moje studia. Nie rozumiałem, dlaczego to robiła, skoro nigdy ją o to nie prosiłem. Wolałbym, żeby w końcu się uśmiechnęła i powiedziała, że miała dobry dzień.

Zresztą, to nieistotne. Za późno na takie mrzonki. Wkrótce czekał mnie koniec. Czułem już na karku oddech śmierci. Czekała gdzieś na mnie za rogiem. Codziennie podlewała śliczny ogród w mojej piersi, aby coraz bardziej się rozrastał i coraz bardziej odbierał mi oddech. Tak bardzo nie mogłem doczekać się momentu, w którym rozkwitnę w pełni.

Wyobrażałem to sobie niemal każdej nieprzespanej nocy. Oczami wyobraźni widziałem gatunki najrzadszych i najokazalszych kwiatów, jakie rozedrą na strzępy moje płuca, a potem krtań i usta. Widziałem szkarłatną krew spływającą wolną strużką po mojej skórze, która wsiąkała w ubranie. Widziałem miliony gwiazd i drogę mleczną na czystym, atramentowym nieboskłonie rozmytym przez bolesne łzy. Widziałem, jak moje ciało drży w spazmach wielkiego cierpienia a zarazem przyjemności.

Agonia mimo wszystko smakowała kusząco i słodko w obliczu bezsensu istnienia.

Widziałem też Ciebie. Przynosiłeś mi ukojenie, napełniałeś mnie życiodajnym powietrzem, nadawałeś cel, by walczyć i doczekać następnego poranka. Musiałem zobaczyć Cię ten ostatni raz. Ujrzeć Cię naprawdę. Dotknąć Cię. Usłyszeć wyraźnie Twój głos. Poczuć Twój zapach. Nasycić się choć w minimalnym stopniu uczuciem, jakim Cię obdarzyłem. Moje serce było jak studnia bez dna. Zawsze byłoby mi Ciebie za mało. Dopóki byś mnie nie wykończył, nie osiągnąłbym spełnienia.

*

Nadarzyła się idealna okazja, by się z Tobą zobaczyć a zarazem pożegnać. Twoje urodziny. Nie zapraszałeś na imprezę nikogo wprost. Drzwi były otwarte dla wszystkich gości, którzy mieli ochotę bawić się i celebrować Twój dzień. Wybrałem się tam i ja.

Ten mandarynkowy dziwak.

Ubrałem się dla niepoznaki w spódnicę, kabaretki i bluzkę z głębokim wycięciem na plecach, założyłem nawet stanik. Zrobiłem makijaż, ubrałem czarną perukę z długimi puklami, włożyłem trampki. Matka czasem miewała ochotę na metamorfozy. Czułem się bardzo podekscytowany, idąc w kierunku Twojego domu, z którego z odległości rozbrzmiewała muzyka i rozmowy. Sunąłem jak na skrzydłach niesiony niezwykłym przypływem energii. Na wejściu wypiłem shota z jakimiś chłopakami. Jeden z nich bezczelnie mnie obczajał. Zignorowałem go jednak, wymijając bez słowa. Szukałem tylko i wyłącznie Ciebie. Mojego jedynego marzenia. Rola, w której występowałem dodawała mi odwagi oraz anonimowości. Czułem na sobie spojrzenia innych. Słyszałem szepty.

Nikt mnie nie poznał. Tak jak planowałem.

Piłem wino z kubka, uważnie skanując tłum. Ludzie wciąż dochodzili i zrobiło się tłoczno. Ciężko mi się oddychało, dlatego wyszedłem przez oszklone drzwi na taras.

Z moich ust wyleciało westchnienie. Znalazłem Cię. Stałeś oparty o drewnianą barierkę. Wpatrywałeś się w niebo. Nałożyłeś na siebie najzwyklejszą białą koszulę oraz czarne spodnie, a dla mnie i tak prezentowałeś się jak największy kusiciel. Kiedy podszedłem bliżej, zauważyłem, że na szyji miałeś rzemyk z malutkim kamieniem. Bardzo Ci pasował. Musiałeś wyczuć moją obecność, bo zerknąłeś na mnie przez ramię z uniesioną brwią. Twoje oczy rozcinały moje drżące serce na setki krwawych kawałków. Spytałeś, czy się znamy. Odpowiedziałem, że nie. Później zapytałeś, czy chcę pójść z tobą do sypialni. Odparłem, że tak.

Złapałeś mój nadgarstek, a moje ciało jakby przeszedł prąd. Wystarczył mi Twój najmniejszy dotyk, by zatrząść się jak źdźbło na wietrze. Prowadziłeś mnie przez tłum, nie puszczając mojej ręki nawet na moment. Pragnąłem, by to trwało wiecznie. Pokonaliśmy schody, a później wciągnąłeś mnie szybko do pokoju, zamykając drzwi na zamek. Oddychałem ciężko, a kwiaty w mojej piersi zaczynały mnie rozsadzać od środka.

Patrzyliśmy na siebie w ciszy. Przerwałeś ją:

– Wyglądasz pięknie.

O mało się nie roześmiałem. Stało przede mną bóstwo prawiące komplementy.

To niedorzeczne. Tak samo jak to, że tu się znaleźliśmy sam na sam.

Odpowiedziałem Ci jedynie nieśmiałym uśmiechem.

Pokonałeś dzielącą nas odległość, nie odrywając spojrzenia od moich oczu. Stałem nieruchomo, pozwalając Ci zrobić, co tylko byś chciał. Wyśmiać, uderzyć, kopnąć, splunąć, zwyzywać. Oczywiście, to nie było w twojej naturze. Musnąłeś dłonią mój policzek, po którym pociekły łzy. Nie wychwyciłem momentu, w którym się rozpłakałem.

Tak bardzo będzie mi Ciebie brakować. Tak trudno było mi się z Tobą pożegnać. W mojej głowie zdawało się to o wiele prostsze.

– Wiem, kim jesteś – rzekłeś cicho, zakładając pasmo moich sztucznych włosów za ucho. – Yoongi.

Pochyliłeś się tak, iż nasze nosy się zetknęły. Raptem przestałem oddychać. Zostałem zdemaskowany prędzej niż przypuszczałem. W dodatku nie sądziłem, że poznałeś moje imię. Przecież byłem zaledwie bezbarwnym cieniem niewyróżniającym się z tłumu. Jakim cudem odgadłeś moją tożsamość? Dlaczego w ogóle cię to obchodziło?

Twoja bliskość odejmowała mi zdolność myślenia. Zamrugałem powiekami, jakbym wybudzał się ze snu. Lecz to nie senne marzenie. Stałeś przede mną. Prawdziwy. Z krwi i kości. Ponownie pozwoliłem sobie na ciche westchnienie.

– Mógłbyś być mój tej nocy? – spytałeś milimetry od moich rozchylonych ust.

– Możesz wyobrażać sobie ją zamiast mnie – odpowiedziałem, a Ty otworzyłeś szeroko oczy ze zdziwienia.

– Ale...

– Nieważne. Po prostu mnie weź.

Zatem zrobiłeś to. Spełniłeś moje wszystkie grzeszne sny. Ostatnim wspomnieniem, jakim wypełnił się mój umysł, to niebiańskie uczucie, gdy nasze ciała stały się jednością. Odtwarzając najwspanialsze doznanie życia, wymknąłem się po cichu, gdy poszedłeś do łazienki. Wybiegłem z domu, nie patrząc za siebie. Moje płuca zajmowała pożoga. Rozrywający ból w klatce piersiowej narastał, lecz biegłem ile sił w nogach. Krew skapywała mi po brodzie. Dotarłem tam, gdzie pragnąłem zakończyć swój marny żywot.

W rzece. Pod gołym niebem. W świetle gwiazd. Z Tobą w głowie.

Uszczęśliwiłem Cię na tyle, ile mogłem. Teraz już wiesz, kim byłem. Teraz już wiesz, że kochałem Cię na zabój.

Kochałem Cię ponad wszystko. Nawet ponad siebie.

Ucałowałem Śmierć, która objęła mnie żelaznym uściskiem, a moje ciało rozkwitło w tym paskudnym mieście aktem tragicznej miłości, jaka nie powinna się nigdy wydarzyć.

Słyszałem swoje imię jak mantrę. Powtarzałeś je ciągle tej nocy. W twoich ustach brzmiało jak poezja.

Nikt nie słyszał mojego cierpienia, nikt nade mną nie zapłakał. Tylko gwiazdy w ciszy obserwowały, jak piękny okazałem się w środku.

Rozkwit Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz