Annie?
Annie!!!
Jest taka drobna...
ON jest taki ogromny...
Bierze ją w łapska...
Ona krzyczy, płacze...
ONA UMRZE...
Umrze... jak reszta...
Nie... NIE!!! - krzyczę, nie mogę jej pomóc...
Tyle krwi...
Mojej, moich przyjaciół...
Dlaczego nie JEGO???
Płaczę i płaczę... ale już nie krzyczę -nie mam siły. Otwieram oczy i nic nie widzę przez łzy.
Ktoś stoi przed łóżkiem...
-Annie? - wołam przyjaciółkę. Nie! Ona nie żyje! Nie żyje! To nie może być ona...
- Dzień dobry, Alex - poznaje ten głos... To moja doktorka... Nie nawidze jej. Nawet nie pamiętam jak ma na nazwisko... - Alex? - upewnia się ze żyję. Niestety tak. Nienawidzę mojego imienia... Tak mnie WTEDY wołali przyjaciele a ja nie mogłam im pomóc. Doktorka przkreca głowę i liczy na reakcje.
- Żyję... - tylko tyle jestem w stanie jej powiedzieć.
- Mamy dobre wieści! - wspaniale... Co znowu?
- To znaczy, że możecie mnie zabić? - pytam a ona się śmieje. To nie jest śmieszne... - pytam serio.
- Nie. - och.. gdyby spojrzenie zabijało - możesz wychodzić z pokoju! - taa daam! Sama radość ...-twój stan jest już na tyle dobry, że już możesz.
-Do widzenia - nie mam ochoty dłużej z nią rozmawiać. Nie reaguje. Powtarzam. - Do widzenia.
- do widzenia... - mówi zniechecona. Tak, jestem z siebie dumna. Może wyjdę? Czy lepiej zrobić na złość im wszystkim?
Wyjdę. Im prędzej będę robić "postępy" tym szybciej wypuszczą mnie z wariatkowa.I jak? :)