Ten już wchodził do pokojów. Wszedł tak, jakby się z całej siły powstrzymywał, ażeby nie wybuchnąć śmiechem. Za nim ze zirytowaną i groźną fizjognomją, czerwony, jak burak, niechętnie i niezgrabnie wszedł, wstydzący się Razumichin. Twarz jego i cała postać istotnie były w tej chwili śmieszne i usprawiedliwiały śmiech Raskolnikowa. Raskolnikow, jeszcze nie przedstawiony, skłonił się stojącemu na środku pokoju i pytająco patrzącemu na nich gospodarzowi, wyciągnął i uścisnął mu rękę, ciągle jeszcze z widocznym nadzwyczajnym wysiłkiem stłumienia swej wesołości i powiedzenia, choć paru słów, dla zarekomendowania siebie. Ledwie jednak zdołał przybrać poważny wyraz twarzy i coś wyszeptać — nagle jakby pomimowoli znowu spojrzał na Razumichina i tu już nie mógł wytrzymać: stłumiony śmiech wyrwał się tem głośniej, im bardziej był dotąd powstrzymywany. Niezwykły gniew z jakim Razumichin przyjmował ten „serdeczny" śmiech kolegi, dodawał tej scenie widok jak najszczerszej wesołości, a co większa, naturalności. Razumichin, jakby umyślnie, dopomógł wszystkiemu:
— Ach, do licha! — zaryczał, machnąwszy ręką, i trafił nią właśnie w mały okrągły stolik, na którym stała szklanka po herbacie. Wszystko spadło i zabrzękło.
— Poco łamać stoły, panowie, toć to uszczerbek dla skarbu — wesoło zawołał Porfirjusz.
Scena przedstawiała się w ten sposób: Raskolnikow śmiał się coraz ciszej, zapomniawszy o swojej ręce w dłoni gospodarza, ale znając umiarkowanie, wyczekiwał na sposobność, żeby coprędzej i naturalniej skończyć. Razumichin, zawstydzony ostatecznie przewróceniem stołu i rozbiciem szklanki, ponuro spojrzał na kawałki szkła, splunął i szybko zbliżył się do okna, gdzie stanął tyłem do wszystkich, ze strasznie nachmurzoną twarzą, patrząc w okno i nic nie widząc. Pan Porfirjusz śmiał się i chciał śmiać się, ale widocznem było, że potrzebował wyjaśnienia. W kącie na krześle siedział Zamietow, który na widok gości wstał i czekał, skrzywiwszy usta do uśmiechu, ale ze zdziwieniem i nawet jakby z niedowierzaniem patrząc na całą scenę, a na Raskolnikowa z pewnem nawet pomieszaniem. Niespodziewana obecność Zamietowa niewiele oddziałała na Raskolnikowa.
„Trzeba i to jeszcze wziąć pod uwagę!"' — pomyślał.
— Bardzo przepraszam — zaczął niby z zażenowaniem — jestem Raskolnikow...
— Ależ, bardzo mi przyjemnie, a i panowie takeście sobie przyjemnie weszli... Cóż to? On się już nawet i nie wita — kiwnął Porfirjusz na Razumichina.
— Dalibóg, nie wiem, za co on się tak na mnie obraził. Powiedziałem mu tylko przez drogę, że wygląda jak Romeo, i... i dowiodłem mu tego, więcej zdaje się nic między nami nie zaszło.
— Świntuch! — mruknął, nie odwracając się, Razumichin.
— Musiał mieć bardzo poważne przyczyny, skoro się obraził za jedno słówko — roześmiał się Porfirjusz.
— No, ty! Sędzia!... No, ale pal was wszystkich licho! — odciął Razumichin i nagle, roześmiawszy się sam, z rozweseloną twarzą, jakgdyby nigdy nic, zbliżył się do Porfirjusza.
— Basta! Wszyscy durnie; do rzeczy: oto kolega Rodjon Raskolnikow; przedewszystkiem ponieważ słyszał wiele o tobie, chce się zapoznać, a powtóre, ma też do ciebie maleńki interesik. A! Zamietow! A ty tu co robisz? To wy się znacie? Oddawna?
„A to co znowu?" — bojaźliwie pomyślał Raskolnikow. Zamietow, jakby się zmieszał, ale niebardzo.
— Wczoraj przecie poznaliśmy się u ciebie — odparł wesoło.
— A więc, Bóg strzegł od zguby; w zeszłym tygodniu strasznie domagał się ode mnie, ażeby przedstawić ci go, Porfirjuszu, aż oto zwęszyliście się i beze mnie... Daj no mi tytoniu.
Pan Porfirjusz był po domowemu, w szlafroku, w białej czystej bieliźnie i w wydeptanych pantoflach. Był to człowiek lat trzydziestu pięciu, wzrostu mniej niż średniego, pełny i nawet z brzuszkiem, wygolony, bez wąsów i bez bakenbardów, z krótko ostrzyżonemi włosami na dużej okrągłej głowie, jakoś niezwykle zaokrąglonej na czubku. Nabrzękła, okrągła i nieco kurnosa jego twarz miała cerę słabowitą, ciemno-żółtą, ale wyraz dość żywy i nawet ironiczny. Twarz ta byłaby może nawet dobroduszną, gdyby jej nie przeszkadzał wyraz oczu, z jakimś łzawym odcieniem, pokrytych prawie białemi, mrugającemi, jakby kiwały na kogo, rzęsami. Wejrzenie tych oczu dziwnie jakoś harmonizowało z całą postawą, mającą w sobie nawet coś kobiecego i nadawało jej coś daleko poważniejszego, aniżeli na pierwszy rzut oka możnaby się było po niej spodziewać.
Pan Porfirjusz, zaledwie usłyszał, że gość ma do niego „interesik", zaraz poprosił go usiąść na kanapie, a sam zasiadł na drugim końcu i utkwił oczy w gościa, w oczekiwaniu na niezwłoczne wyłuszczenie sprawy, z tą wymuszoną i nawet za poważną uwagą, która aż dokucza i miesza za pierwszym razem, zwłaszcza, gdy się ludzie nie znają ze sobą i jeśli to, o czem zamierzamy mówić, wcale nie odpowiada tej niezwykłej grzeczności, jaką nam okazuje strona przeciwna. Ale Raskolnikow w krótkich i węzłowatych słowach, jasno i wyraźnie wyłożył swój interes i tak był kontent z siebie, że zdołał nawet dość dobrze obejrzeć Porfirjusza. Pan Porfirjusz także ani razu nie spuścił zeń oczu. Razumichin, ulokowawszy się naprzeciwko, przy tym samym stole, gorąco i niecierpliwie śledził za wyłuszczeniem sprawy, co chwila przerzucając wzrok z jednego na drugiego, co już trochę przebierało miarkę.
„Dureń!" — szepnął do siebie Raskolnikow.
— Powinieneś pan podać prośbę do policji — poważnie odparł Porfirjusz — jako, dowiedziawszy się o takim to wypadku, to jest o tej zbrodni, prosisz pan, ze swej strony, ażeby zawiadomiono sędziego śledczego, który prowadzi sprawę, że takie to przedmioty należą do pana i że pan chcesz je wykupić... chociaż... zresztą, napiszą to panu sami...
— Właśnie też, w obecnej chwili — Raskolnikow usiłował się zażenować jak mógł najbardziej — nie bardzo jestem przy pieniądzach... i nawet nie mogę takiej drobnostki... i widzi pan, chciałbym teraz oznajmić tylko, że to są moje rzeczy, ale, że jak będę miał pieniądze...
— To wszystko jedno — odparł Porfirjusz, obojętnie przyjmując wyjaśnienie o stanie finansowym interesanta; a zresztą, możesz pan i bezpośrednio napisać do mnie, jeśli pan chcesz, tak samo, że dowiedziawszy się o tem i oznajmiając o takich to moich rzeczach, proszę...
— Wszak to na zwykłym papierze? — pospieszył przerwać Raskolnikow — znowu interesując się formalną stroną sprawy.
— Ależ na najzwyklejszym! — i nagle Porfirjusz jakoś z otwartą ironją spojrzał nań, zmrużywszy oczy i jakby mu podmigując. — Zresztą, może się to tylko tak wydało Raskolnikowowi, trwało bowiem zaledwie chwilkę. W każdym razie, było coś w tym guście. Raskolnikow przysiągłby, że on nań mrugał, djabli wiedzą dlaczego.
„Wie", przebiegło w nim jak błyskawica.
— Przepraszam, żem pana trudził taką drobnostką — ciągnął nieco zmieszany — moje rzeczy warte są zaledwie pięć rubli, ale są one dla mnie szczególnie drogie, jako pamiątka po tych, od których je otrzymałem i przyznaję, że gdym się dowiedział bardzom się przeląkł...
— To też dlatego takeś się zaperzył wczoraj, kiedym powiedział Zosimowowi, że Porfirjusz bada dłużników fanciarki! — wtrącił Razumichin — widocznie mając coś na celu.
To już było nie do zniesienia. Raskolnikow nie wytrzymał i gniewnie błysnął nań zapalonemi gniewem swemi czarnemi oczyma. Ale zaraz opamiętał się.
— Kpisz sobie ze mnie, bratku? — zwrócił się doń ze zręcznie udanem rozdrażnieniem. — Bardzo być może, że zanadto w twojem przekonaniu dbam o takie drobiazgi; ale przecież nie można mnie nazywać za to egoistą ani chciwym, bo w moich oczach te dwie bagatelki mogą nie być wcale bagatelkami. Mówiłem ci przed chwilą, że ten zegarek srebrny, prawie bez wartości, to jedyna spuścizna po moim ojcu. Śmiej się ze mnie, ale wiesz przecie, że matka przyjechała do mnie — zwrócił się nagle do Porfirjusza — i gdyby się dowiedziała — zwrócił się znowu coprędzej do Razumichina, starając się, ażeby mu głos zadrżał — że ten zegarek przepadł, to przysięgam, byłaby w rozpaczy! Kobiety!
— Ależ to ja bynajmniej, wcale nie w tem znaczeniu! — wołał zasmucony Razumichin.
„Czy dobrze? Czy naturalnie? Czym nie przesadził?" — drżał Raskolnikow. — Pocom powiedział: — „Kobiety?"
— A; więc to matka pana przybyła? — zapytał niewiadomo dlaczego Porfirjusz.
— Tak jest.
— Kiedyż to?
— Wczoraj wieczorem.
Porfirjusz milczał, jakby coś kombinując.
— Pańskie rzeczy w żadnym razie nie mogły przepaść — spokojnie i obojętnie mówił dalej. — Wszak ja już tu oddawna czekam na pana.
I jakby nigdy nic, zaczął starannie podstawiać popielniczkę Razumichinowi, który bez litości walał dywan popiołem. Raskolnikow drgnął, ale Porfirjusz, jakby nie patrzał wcale, zajęty ciągle papierosem Razumichina.
— Co-o? Czekałeś! A czyś wiedział, że on tam zastawiał? — krzyknął Razumichin.
Porfirjusz zwrócił się wprost do Raskolnikowa.
— Pańskie obie rzeczy, zegarek i pierścionek, były u niej zawinięte w jeden papierek, a na wierzchu wyraźnie odznaczono ołówkiem pańskie nazwisko, a także datę otrzymania zastawu...
— Jaką pan jednak ma pamięć?... — niezręcznie uśmiechnął się Raskolnikow, usiłując uporczywie patrzyć mu w oczy, ale nie mógł wytrzymać i dodał nagle:
— Mówię to dlatego, że musiało być pewnie bardzo wielu dłużników... tak, że trudno byłoby ich panu wszystkich spamiętać... A jednak, przeciwnie, pan ich tak doskonale pamięta, i... i...
„Głupio! Słabo! Pocom to dodał!"
— A prawie wszyscy dłużnicy są nam już znani i tylko pan jeden nie raczyłeś zgłosić się dotąd — odparł Porfirjusz z ledwie dającym się dostrzec odcieniem ironji.
— Byłem niezdrów.
— Słyszałem i o tem. Słyszałem nawet, żeś pan bardzo był czemś rozzdenerwowany. Pan nawet i teraz jesteś jakby blady?
— Wcale nie blady.. przeciwnie jestem zdrów zupełnie! — gniewnie i dobitnie odciął Raskolnikow, zmieniając nagle ton mowy. Gniew zaczął się w nim jątrzyć i nie mógł go powstrzymać. „A w złości wygadam się!" błysnęło mu w głowie. — „A poco mnie dręczą!"
— Niezupełnie zdrów! — wtrącił Razumichin. — Także palnął! Toć do wczoraj leżał prawie bez przytomności... No czy dasz wiarę, Porfirjuszu, ledwie się trzymał na nogach, a ledwieśmy tylko, ja i Zosimow, odeszli wczoraj — ubrał się i drapnął pocichutku i bałamucił gdzieś prawie do północy, i to powiadam ci w najkompletniejszej gorączce, wyobraź sobie! Szczególny wypadek!
— Czyżby w najkompletniejszej gorączce? Proszę! proszę! — z jakimś kobiecym ruchem pokręcił głową Porfirjusz.
— Gdzie tam! Nie wierz pan! A zresztą, pan i tak temu nie wierzy! — ze zbytniej złości wyrwało się Raskolnikowowi. Ale pan Porfirjusz jakgdyby wcale tych słów nie słyszał.
— Jakżebyś mógł wyjść, gdybyś nie był w gorączce? — zagorączkował się nagle Razumichin. — Pocoś wyszedł? Na co?... I dlaczego właśnie ukradkiem? No pomyśl sam, czy mogłeś być przy zdrowych zmysłach? Teraz, kiedy całe niebezpieczeństwo minęło, mówię ci to prosto w oczy!
— Sprzykrzyli mi się wczoraj — zwrócił się nagle Raskolnikow do Porfirjusza z natrętnie wyzywającym uśmiechem — więc też uciekłem od nich, chcąc wynająć mieszkanie, ażeby mnie nie mogli odnaleźć, i paczkę pieniędzy zabrałem ze sobą. O, pan Zamietow widział pieniądze. Jakże, panie Zamietow, czy mądry byłem wczoraj, czy w gorączce, niech pan sam powie?
Byłby z ochotą zadusił w tej chwili Zamietowa. Zanadto mu się już nie podobał jego wzrok, jego milczenie.
— Mojem zdaniem, rozmawiałeś pan wczoraj bardzo rozsądnie i nawet dowcipnie, tylko zanadto byłeś pan drażliwy — sucho odparł Zamietow.
— A dziś mówił mi pan Nikodem — wtrącił sędzia — że spotkał pana wczoraj już bardzo późno w mieszkaniu urzędnika, którego konie stratowały...
— Albo i ten urzędnik! — podchwycił Razumichin: — no czyż nie był warjatem u tego urzędnika? Ostatni grosz oddać na cudzy pogrzeb! No chciałeś dopomóc — daj piętnaście, dwadzieścia, ale choć trzy ruble zostaw sobie, a tyś wywalił całe dwadzieścia pięć.
— A może ja gdzie skarb znalazłem, a ty nie wiesz? Może właśnie dlatego byłem wczoraj tak szczodry... O, pan Zamietow to wie, że ja skarb znalazłem!... Przebacz pan, z łaski swojej — zwrócił się z drżącemi wargami do sędziego — że pana trapimy taką czczą gadaniną. Musieliśmy się panu dobrze naprzykrzyć, co?
— Ale gdzie tam, przeciwnie! O, gdybyś pan wiedział, jak mnie pan interesuje! Patrzę i słucham z całą ciekawością... i przyznam się, jestem nadzwyczaj kontent, że pan nareszcie raczyłeś się pofatygować...
— Dajże choć herbaty! W gardle zaschło! — zawołał Razumichin.
— Śliczny pomysł! Może się wszyscy napijemy. A może ty chcesz coś mocniejszego, przed herbatą?
— Idź do licha!
Sędzia wyszedł po herbatę.
Myśli kręciły się, jak wiatr po głowie Raskolnikowa. Strasznie był rozdrażniony.
„Nawet się nie ukrywają i nie chcą się ceremonjować. A z jakiej racji, skoro mnie wcale nie znasz, mówiłeś o mnie z komisarzem? Więc już nie chcą wcale taić, że śledzą za mną, jak sfory psów! Tak otwarcie w twarz plują! — drżał z wściekłości. — No, bijcie prosto, ale nie bawcie się, jak kot z myszą. Wszak to niegrzecznie, panie sędzio, wszak ja jeszcze może nie pozwolę!.. Wstanę i plunę im całą prawdę w ślepie; i zobaczycie, jak wami pogardzam!..." Z trudnością odetchnął. — „A jeśli mi się tylko zdaje? Jeśli to pozór, a ja mylę się, gniewam się przez niepraktyczność, nie umiem wytrzymać swojej podłej roli? Może to zupełnie bez celu? Słowa ich są jakby zwyczajne, ale coś w nich jest... Wszystko to zawsze można powiedzieć, ale coś jest. Dlaczego on powiedział poprostu: „u niej?" Dlaczego Zamietow dodał, żem ja rozmawiał dowcipnie? Dlaczego oni mówią takim tonem? Tak... tak... Razumichin jednak siedział razem ze mną, dlaczegóż jemu się nic nie zdaje!... Czy mrugał na mnie Porfirjusz, czy nie? chyba nie? i pocóż miałby mrugać? Albo wszystko fantazja, albo wiedzą! Nawet Zamietow jakiś szorstki... Czy szorstki aby Zamietow? Zamietow zmienił zdanie przez noc. Przeczuwałem, że zmieni zdanie! On tu jest jak u siebie, a przecież pierwszy raz. Zwąchali się! Bezwarunkowo zwąchali się przeze mnie. Pewno nimeśmy przyszli, mówili o mnie!... Czy aby wiedzą o mieszkaniu? Ach, żeby już prędzej!... Kiedym powiedział, że chodziłem mieszkanie najmować, udał, że nie słyszy... Ale zręcznie wtrąciłem o mieszkaniu: to się przyda!... I to w gorączce!... Ha, ha, ha! Wie on o całym wczorajszym wieczorze! O przybyciu matki nie wiedział!... A wiedźma nawet datę zapisała ołówkiem!... Bajki, nie dam się. Wszak to nie są jeszcze fakty, to fantazja! Nie, dostarczcie mi faktów. I mieszkanie to nie fakt, lecz gorączka: wiem ja co im mam mówić... Czy tylko wiedzą o mieszkaniu? Nie odejdę, nie dowiedziawszy się! Poco, przyszedłem? A że się złoszczę teraz, to może jest faktem! Ach, jak jestem drażliwy! A może to i dobrze; rola chorobliwa... On mnie maca. Będzie usiłował stropić. Poco przyszedłem?"
Wszystko to jak błyskawica przebiegło mu po głowie.
Sędzia właśnie powrócił. Nagle jakby się rozweselił.
— Wiesz bracie, głowa mnie tak boli, po twojej wczorajszej... Nawet cały jestem, jakiś zdenerwowany — zaczął wcale innym tonem, śmiejąc się do Razumichina.
— A cóż, bawiliście się dobrze? Toć ja was opuściłem wczoraj w najciekawszem miejscu. Któż zwyciężył?
— A nikt, naturalnie. Zjechaliśmy na kwestje odwieczne, bujaliśmy pod niebiosami.
— Wyobraź sobie, Rodziu, jakie kwestje były wczoraj na stole, istnieje przestępstwo czy nie? Przeczuwałem, że tak będzie!
— Cóż to dziwnego? Zwyczajna kwestja społeczna — odparł Raskolnikow niedbale.
— Kwestja była nie tak postawiona — zauważył Porfirjusz.
— Niezupełnie tak, to prawda — zgodził się zaraz Razumichin, spiesząc się i gorączkując po swojemu. — Uważasz, Rodjonie: posłuchaj, powiedz swoje zdanie. Chcę tego, małom ze skóry nie wyskoczył wczoraj z niemi i czekałem na ciebie; mówiłem im, że przyjdziesz... Zaczęło się od poglądu socjalistów. Pogląd wiadomy: przestępstwo to protest przeciw normalności urządzeń społecznych, i tyle, nic więcej, i żadnych innych przyczyn się nie dopuszcza — tyle tylko!...
— A właśnie, że nie! — zawołał sędzia. Widocznie się ożywiał, i co chwila śmiał się, patrząc na Razumichina, czem go jeszcze więcej podniecał.
— Niczego się nie dopuszcza! — gorąco przerwał Raskolnikow — tak właśnie! Ja ci ich książki pokażę; wszystko u nich dlatego, że „sfera zgubiła" i nic więcej! Ulubiony frazes! Stąd prosty wynik, że gdyby społeczeństwo urządzić normalnie, odrazu znikną wszystkie przestępstwa, nie będzie, bowiem, przeciwko czemu protestować i wszyscy staną się w jednej chwili uczciwymi ludźmi. Natury nie bierze się w rachubę, naturę się wyklucza, niema natury! Ich zdaniem, nie ludzkość, rozwinąwszy się historyczną żywą drogą do końca, sama przez się stanie się nareszcie społeczeństwem normalnem, lecz przeciwnie, system socjalny, wyszedłszy z jakiej matematycznej mózgownicy, natychmiast urządzi całą ludzkość i w jednej chwili uczyni ją sprawiedliwą i bezgrzeszną, bez jakiejkolwiek ewolucji, z pominięciem historycznej i życiowej drogi rozwoju! Dlatego też oni instynktownie nie lubią historji! „Same w niej potworności i głupstwa". I wszystko to tłumaczy się tylko głupotą! Dlatego też nie znoszą naturalnego procesu życia! Nie trzeba żywych dusz! Dusza żywa — życia zażąda, dusza żywa nie podda się zmechanizowaniu, żywa dusza jest podejrzliwa, nieufna! A tak wprawdzie trupem cuchnie ale i z kauczuku można zrobić! Nie — żywą, nie samodzielną, niewolniczą — nie zbuntuje się! I okazuje się, że wreszcie całe zagadnienie sprowadza się do cegieł rozplanowania korytarzy i pokojów w foliensterze, folienster już gotów, ale natura jeszcze do foliensteru nie przygotowana. Życia chce, procesu życiowego jeszcze nie zakończyła; za wcześnie jej na cmentarz. Logiką nie można pokonać natury! Logika przewidzi trzy wypadki — a ich — miljon! Pominąć ten miljon wypadków. Wszystko sprowadzić do sprawy komfortu! Najłatwiejszy sposób załatwienia sprawy! Pociągająco jasne — myśleć nie trzeba! Najważniejsze — myśleć nie trzeba! Cały cel życia w dwóch stroniczkach druku umieścić można!
— Teraz dopiero zacznie Razumichin dysputować, bo to woda na jego młyn, ale teraz właśnie można mu utrzeć nosa — rzekł Porfirjusz śmiejąc się. — Proszę sobie wyobrazić — zwrócił się do Raskolnlkowa — przedwczoraj wieczorem było to samo! To był dopiero hałas, sześć potężnych głosów, usiłujących się wzajemnie przekrzyczeć w małym pokoju przy ponczu i winie!... Nie, bracie, kłamiesz: „środowisko" ma bardzo wielki wpływ na przestępstwo; mogę ci to dowieść.
— Chętnie przyznaję, że wiele współdziała w zbrodniach — odparł Raskolnikow — ale czy i to jest wpływem środowiska, gdy przypuśćmy mężczyzna czterdziestoletni zgwałci dziewczynkę dziesięcioletnią?
— Właśnie — odrzekł Porfirjusz, uderzając się w piersi, — że przyczyny, która go popchnęła do zgwałcenia nieletniej, szukać należy właśnie we wpływie otoczenia.
Razumichin stracił prawie panowanie nad sobą.
— ...Załóż się — zwrócił się z patosem do swego kuzyna — że twoje białe rzęsy dlatego tylko tak daleko sięgają, że Iwan Wielki był tyle a tyle łokci długi? Chcesz, udowodnię ci to matematycznie.
— Ależ daj mi spokój! — zawołał wzruszając ramionami Razumichin — z tobą nie opłaci się przecież mówić o czemś poważnem... Ty przecież, Rodziu, nie znasz dotychczas zupełnie tego człowieka! Wszystko to jest u niego jedynie podstępem! Przecież i wczoraj wieczorem ogłosił się za jedną partją, aby potem obydwie wyśmiać, i to z reguły tak długo, dopóki inni wspólnie z nim śmiać się zaczną... czasami nawet i przez osiem tygodni, jak naprzykład tamtego roku, gdy wmawiał w nas, że zostanie mnichem, ażeśmy mu uwierzyli. A jakżeż było z jego małżeństwem? Opowiadał wtedy, że wszystko już do ślubu przygotowane, a myśmy już zamówili fraki na ślub, aż wreszcie okazało się, że wszystko to było głupim żartem i nędznem kłamstwem... ten blagier nie miał nawet narzeczonej!
— No, no, wstrzymaj się trochę — zawołał ze śmiechem Porfirjusz — nie było to tak, jak opowiadasz; bo garderobę zamówiłem sobie wcześniej i dopiero później przyszło mi na myśl spłatać wam figla.
— Czy lubisz pan rzeczywiście takie żarty? — wmieszał się Raskolnikow niedbale do rozmowy.
— Czemużby nie, ale żart na bok, chciałbym panu rzeczywiście wypowiedzieć moje zdanie, bo ja muszę najpierw przez pewien czas nad czemś popracować, zanim wyrobię sobie ostateczny sąd. Naprzykład, od dłuższego czasu interesuje mię pańska rzecz pod tytułem „Zbrodniarz", którą, o ile pomnę, czytałem w którymś z dzienników, a która przyszła mi na myśl podczas wczorajszej dysputy o zbrodni.
— Co też pan mówi! czy też rzeczywiście rzecz ta wyszła? — zawołał Raskolnikow. — Napisałem ją w czasie, kiedy opuściłem uniwersytet pod wpływem pewnej książki, ale dotychczas nie miałem pojęcia, że została wydrukowana.
— Jak panu powiedziałem — rzekł Porfirjusz — czytałem ją w którymś z dzienników. Ale że też pan o tem nic nie wie! za taką rzecz należy się przecież honorarjum. Nie mogę pana zrozumieć, przecież o rzeczach tak blisko osobiście obchodzących nikt nie zapomina.
— Bądź cobądź jesteś gałgan, Rodziu! — zawołał Razumichin — musisz to sam przyznać. Ja o tem nic nie słyszałem, jeszcze teraz pobiegnę do czytelni i przyniosę ten zeszyt... Czy znasz Porfirjuszu dokładnie datę wydania tego zeszytu. Zresztą na co, i bez tego dam sobie radę. To przecież nie do uwierzenia, nie wspomnieć słówkiem o takiej rzeczy!
— Ale skądże Pan wie, że jest to moja praca — zwrócił się Raskolnikow do Porfirjusza — bo o ile sobie przypominam nie podpisałem jej!
— Słusznie — odrzekł Porfirjusz — dowiedziałem się o nazwisku autora od redaktora dziennika, tak bowiem ustęp ten mię interesował.
— O ile pamiętam — rzekł Raskolnikow — roztrząsałem stan duszy zbrodniarza w czasie spełnienia zbrodni!
— Tak. I twierdził pan, że każdej zbrodni towarzyszy zawsze stan chorobliwy. To bardzo, bardzo oryginalne... Ale właściwie nie ta część artykułu mnie zainteresowała, a raczej pewna myśl, wtrącona przy końcu, której, niestety, pan nie rozwinął szczegółowiej. Jednem słowem, może pan sobie przypomina, pan rzuca mimochodem twierdzenie, że istnieją pewne typy, które mogą... a raczej nie „mogą", tylko mają prawo popełniać wszelkie zbrodnie i występki, osobniki nie podlegające prawu.
Raskolnikow musiał się uśmiechnąć, usłyszawszy myśl swoją tak przekręconą.
— Co? — krzyknął z oburzeniem, Razumichin — ci ludzie mogą być zbrodniarzami przez prawo chronionymi? Czy to także na podstawie osławionego Milicusa?
— Nie, nie — odparł Porfirjusz — Raskolnikow dzieli ludzi na zwyczajnych i nadzwyczajnych. Według niego ma człowiek zwyczajny przeklęty obowiązek i powinność słuchać, dlatego tylko, że urodził się zwyczajnym człowiekiem; nadzwyczajny zaś człowiek nie potrzebuje się krępować żadnem prawem, lecz może żyć wraz z równymi sobie jak mu się żywnie podoba, z tego jedynie powodu, że jest człowiekiem niezwykłym... Czyż tak, panie Raskolnikow?
— Jakże to? Przecież to niemożliwe! — w zdumieniu mamrotał Razumichin.
Raskolnikow uśmiechnął się znowu... Widział już jasno, że zastawiano nań pułapkę... ale ponieważ dokładnie pamiętał, jak się wyraził w swem dziele, uznał za stosowne walkę przyjąć...
— Nie zupełnie tak myślałem — rzekł skromnie — z drugiej zaś strony muszę przyznać, że pan pojąłeś myśl moją nie całkiem fałszywie... — wielką szczególnie przyjemność sprawiało mu wymówić te trzy wyrazy „nie całkiem fałszywie" — sądziłem tylko, że człowiek nadzwyczajny ma prawo, rozumie się, nie jest to jakieś urzędowe prawo, lecz prawo wobec sumienia — uwolnić swe sumienie od powszechnie obowiązujących prawideł i skrupułów, ale tylko w tym wypadku, gdy wprowadzenie w czyn myśli, która go opanowała, a która ma może na celu oswobodzenie całej ludzkości, zmusza koniecznie do takiego przestąpienia prawa... Pan twierdzi, że artykuł mój nie jest jasny, tedy chętnie wyjaśnię go w miarę możności. O ile się nie mylę, to pan sobie tego życzy, zatem służę. Gdyby więc naprzykład odkrycia i wynalazki Kepplera lub Newtona wymagały, na skutek pewnych kombinacyj, życia dziesięciu lub stu ludzi, ponieważ właśnie tych dziesięć lub setka ludzi stanęło na przeszkodzie Kepplerowi lub Newtonowi, to nietylko miałby Keppler lub Newton prawo, lecz nawet byłby obowiązany... usunąć tych, dziesięciu czy stu ludzi, ażeby dać rozgłos swoim wynalazkom wśród całej ludzkości. Z tego jednak wcale nie wynika, ażeby Newton miał prawo mordować każdego, kogo mu się spodoba zamordować, lub też kraść codzień na targu. Dalej pamiętam, rozwijałem w moim artykule myśl, że wszyscy... no dajmy na to prawodawcy i prowodyrowie ludzkości, zaczynając od najstarożytniejszych, poprzez Likurgów, Salonów, Mahometów, Napoleonów i t. p., wszyscy co do jednego byli przestępcami, ponieważ, tworząc nowe prawo, tem samem obalali dawne, święcie czczone przez społeczeństwo i nabyte od ojców, i ani na chwilę nie cofali się nawet przed krwią, jeśli tylko krew (niekiedy całkiem niewinna i mężnie przelana za dawne prawo) mogła im dopomóc. Szczególniejsze nawet, że większa część tych dobrodziejów i prawodawców ludzkości strasznie była krwiożercza. Jednem słowem, wnioskuję, że wszyscy, nietylko wielcy, lecz nawet odrobinę wybitniejsi ludzie, to jest, będący w stanie powiedzieć choć odrobineczkę nowego, muszą, z natury swej, być bezwarunkowo przestępcami — mniej więcej, oczywiście. Inaczej trudno im wznieść się ponad poziom, a stać na poziomie znowu ze swej strony wcale nie pragną, a mojem zdaniem nawet nie powinni pragnąć. Jednem słowem, widzisz pan, że niema tu jak dotąd nic szczególnie nowego. To drukowano już i odczytano setki tysięcy razy. Co się zaś tyczy podziału ludzi na zwyczajnych i nadzwyczajnych, to zgadzam się, że jest on nieco dowolny, ależ nie upieram się przy ścisłych cyfrach. Ja wierzę tylko w główną moją myśl. Polega ona właściwie na tem, że ludzie, z natury rzeczy, dzielą się wogóle, na dwa gatunki: na niższy (zwyczajnych), to jest, że tak powiem, na materjał, służący jedynie do płodzenia sobie podobnych, i na istotnych ludzi, to jest posiadających dar albo talent do powiedzenia swojemu środowisku nowego słowa. Poddziały są tu, rzeczywiście, nieskończone, ale różnice są dość wybitne: gatunek pierwszy, to materjał, mówiąc wogóle, to ludzie z natury swojej konserwatywni, spokojni, żyją w posłuszeństwie, bo to ich posłannictwo, i niema w tem dla nich wcale nic poniżającego. Gatunek drugi, wszyscy naruszają kodeks, burzyciele, albo skłonni do tego, zależnie od zdolności. Przestępstwa tych ludzi bywają oczywiście względne i nader rozmaite; po większej części domagają się oni w najróżnorodniejszych formach obalenia teraźniejszości w imię lepszej doli. Ale jeśli potrzebuje, dla jego idei, przestąpić choćby nawet przez trupa, przez krew, to on w głębi siebie, w sumieniu, może, mojem zdaniem, może pozwolić sobie na przekroczenie krwi — zależnie oczywiście od idei i od jej rozmachu — to sobie zastrzegam. W takiem tylko znaczeniu mówię też w moim artykule o ich prawie do zbrodni. ( Pamiętaj pan, żeśmy zaczęli od kwestji prawnej). Zresztą lękać się zbytnio niema potrzeby: masa nigdy prawie nie przyznaje im tego prawa, karze ich i wiesza (mniej więcej), przez co, zupełnie słusznie, spełnia swoje konserwatywne posłannictwo, z tem jednak, że w następnych pokoleniach, ta sama masa stawia ukaranych na piedestale i kłania im się (mniej więcej). Gatunek pierwszy jest zawsze panem drugiego, gatunek drugi — jest panem przyszłości. Pierwsi konserwują świat i zasilają liczebnie; drudzy ruszają z posad bryłę świata i kierują do celu. I ci i tamci mają zupełnie jednakowe prawo istnienia. Jednem słowem, według mnie, wszyscy mają prawa równoważne i — vive la guerre éternelle — oczywiście aż do Nowej Jerozolimy!
— Więc pan jednak wierzysz w Jerozolimę?
— Wierzę — z pewnością siebie odparł Raskolnikow; mówiąc to i podczas całej swojej tyrady patrzał w ziemię, wybrawszy sobie punkt na dywanie.
— I... i... i... w Boga pan wierzysz? Daruj pan moją ciekawość!
— Wierzę — powtórzył Raskolnikow, podnosząc oczy na sędziego.
— I w zmartwychwstanie Łazarza pan wierzysz?
— Wie... wierzę. A panu to na co?
— Święcie pan wierzy?
— Święcie.
— No proszę... tak się zapytałem. Przepraszam. Ale pozwól pan — wracam do dawnego — wszak ich nie zawsze skazują na śmierć; niektórzy przeciwnie...
— Triumfują za życia? O, tak, niektórzy dochodzą za
— Sami zaczynają skazywać na śmierć.
— Jeżeli potrzeba, i wiesz pan, nawet najczęściej. Wogóle uwaga pańska jest dowcipna.
— Dziękuję. Powiedzże mi pan, czem odróżnić tych niezwyczajnych od zwyczajnych? Czy mają jakie znaki przy urodzeniu? Mówię w tem znaczeniu, że tu potrzeba więcej ścisłości, że tak powiem, więcej zewnętrznego zaokrąglenia: daruj pan, ale mam w sobie naturalny niepokój człowieka praktycznego i prawomyślnego, czy nie powinni byliby włożyć jakiś odrębny ubiór, nosić jakieś znaki szczególne, czy coś w tym rodzaju?... Bo zgódź się pan, jeśli zaczną się mylić i osobnik jednego gatunku wyobrazi sobie, że należy do drugiego, i zacznie „usuwać przeszkody", jak się pan trafnie wyraziłeś, to mogą z tego...
— O, to się często zdarza! Uwaga pańska jest jeszcze dowcipniejsza od poprzedniej.
— Dziękuję...
— Niema za co, ale miej pan na względzie, że pomyłka możliwą jest tylko ze strony pierwszego gatunku to jest „zwyczajnych" ludzi (jak ich nazwałem nietrafnie, być może). Pomimo ich wrodzonej skłonności do posłuszeństwa, dzięki pewnemu rozigraniu się natury, czego nawet nie odmówiono krowie, bardzo wielu z nich lubi wyobrażać sobie, że są ludźmi wybitnymi, „burzycielami" i to zupełnie szczerze. Istotnie zaś nowych ludzi bardzo często nie spostrzegają a nawet pogardzają, jako ludźmi zacofanemi i źle myślącymi. Ale mojem zdaniem nie może tu być wielkiego niebezpieczeństwa i nie masz się pan o co obawiać, doprawdy, nigdy bowiem nie zajdą za daleko. Za zapał, oczywiście możnaby ich niekiedy skarcić rózeczką, ażeby przypomnieć im właściwe miejsce, ale nic więcej, tu nawet nie potrzeba wykonawcy; oni sami siebie obiją, bo są już bardzo cnotliwi: niektórzy świadczą tę przysługę jeden drugiemu, a inni sami sobie własnoręcznie... Pokuty różne publiczne zadają sobie przytem — wychodzi to pięknie i przykładnie, nie masz się pan o co obawiać... Takie już prawo.
— No, przynajmniej pod tym względem uspokoiłeś mnie pan trochę: ale otóż nowa wątpliwość: powiedz mi pan, czy wielu jest takich ludzi, co to mają prawo zarzynać drugich, tych niby „niezwyczajnych"? Naturalnie gotówem się ukorzyć, ale zgódź się pan, że przykroby było, gdyby ich miało być za dużo, co?
— O, bądź pan i o to spokojny — tym samym tonem ciągnął Raskolnikow. — Wogóle, ludzie z nową myślą, nawet ledwie zdolnych do powiedzenia choć czegokolwiek nowego, rodzi się niezwykle mało, wprost zadziwiająco mało. Jasnem jest tylko to jedno, że porządek tworzenia się ludzi, wszystkich tych gatunków, musi być ściśle i subtelnie przewidziany przez jakieś prawo natury. Prawo to, oczywiście, jest teraz nieznane, ale ja wierzę, iż ono istnieje, a w przyszłości może nawet będzie znanem. Olbrzymia masa ludzi, materjał, istnieje tylko dlatego na świecie, ażeby nakoniec, przez jakiś wysiłek, przez jakiś tajemniczy proces, przez jakieś krzyżowanie ras i gatunków, wytężyć się i wydać na świat, choćby z tysiąca jednego, jako tako samodzielnego człowieka. Jeszcze z większą samodzielnością rodzi się być może, z dziesięciu tysięcy jeden (mówię przypuszczalnie, na oko). Jednem słowem, do retorty, w której to się dzieje, ja nie zaglądam. Ale pewne prawo musi istnieć i być powinno; tu nie może być przypadku.
— Cóż to kpicie obaj, czy co? — zawołał nareszcie Razumichin. — Oszukujecie chyba jeden drugiego? Siedzą i jeden podkpiwa sobie z drugiego! Czy to na serjo mówisz, Rodziu?
Raskolnikow w milczeniu podniósł nań swą bladą i prawie smutną twarz i nie odpowiedział. I dziwną zdała się Razumichinowi, tuż obok tej spokojnej i smutnej twarzy, nieukrywana, natrętna, drażliwa i niegrzeczna ironja Porfirjusza.
— No bracie, jeśli w istocie mówisz serjo, to... Masz naturalnie słuszność, twierdząc, że to nie nowe i podobne do tego wszystkiego, o czem już wiele razy słyszano i drukowano? ale co mianowicie jest w tem oryginalnego — i istotnie jest twoją wyłączną własnością, ku ogromnej mojej zgrozie, to to, że przecie ty z przekonania pozwalasz na krew, i daruj mi, z takim nawet fanatyzmem... Na tem więc polega główna myśl twojego artykułu. Wszak to pozwolenie na krew z przekonania, jest... jest według mnie straszniejsze, niż pozwolenie oficjalne, prawne...
— Zupełnie słusznie... Straszniejsze — ozwał się Porfirjusz.
— Nie, musiałeś trochę zabrnąć! Tu jest pomyłka. Przeczytam... Zabrnąłeś! Ty nie możesz tak myśleć... Przeczytam.
— W artykule niema tego wszystkiego, tam są tylko wzmianki — odparł Raskolnikow.
— Tak, tak — nie mógł usiedzieć Porfirjusz — teraz prawie zupełnie poznałem pański pogląd na zbrodnię, ale... już przebacz mi pan moje natrętctwo (trudzę pana, aż mi wstyd doprawdy!) — widzi pan: uspokoiłeś mnie pan przed chwilą co do błędnych wypadków zmieszania się obu gatunków, ale... niepokoją mnie ciągle różne zdarzenia w praktyce! Przypuśćmy naprzykład, że jaki mąż, albo młodzieniec wyobrazi sobie, że jest Likurgiem lub Mahometem... naturalnie przyszłym... Ma więc przed sobą daleką drogę, potrzeba pieniędzy... no i zacznie zdobywać je sobie... wie pan jak?
Zamietow nagle chrząknął ze swego kąta. Raskolnikow ani nie spojrzał na niego.
— Muszę się zgodzić — odparł spokojnie — że takie wypadki być mogą. Głupcy i próżni najczęściej łapią się na wędkę, osobliwie młodzież.
— A widzisz pan. Więc jakże?
— A tak właśnie — uśmiechnął się Raskolnikow — jam temu nie winien. Tak jest i zawsze będzie. O, ten naprzykład (rzekł wskazując na Razumichina) mówił przed chwilą, że ja krew toleruję. Więc cóż stąd? Społeczeństwo aż nadto jest zabezpieczone dla ochrony swych praw; winni karani są więzieniem, ciężkiemi robotami — czegóż się więc lękać. Szukajcie tylko złodzieja!...
— No, a jeśli go znajdziemy?
— Tam mu i droga.
— Jakżeś pan logiczny. No, a co się tyczy jego sumienia?
— Co pana sumienie obchodzi?
— No widzisz pan, przez filantropję?
— Ha, kto ma sumienie, niech cierpi, jeśli przyznaje się do winy. To dla niego kara, oprócz katorgi.
— No, a ci niby istotnie genjalni — chmurząc brwi spytał Razumichin — ci, którzy to mają prawo zarzynać, ci już nie powinni cierpieć wcale, nawet za krew przelaną?
— Poco tu słowo powinni? Tu niema ani pozwolenia, ani zakazu. Niech cierpi, jeśli żałuje ofiary... Cierpienie i ból zawsze są niezbędne dla szerokiego umysłu i głębokiego serca. Prawdziwie wielcy ludzie, zdaje mi się, doznawać muszą na świecie wielkiego smutku — dodał nagle w zamyśleniu, zmieniając ton rozmowy.
Podniósł oczy, błędnie spojrzał na wszystkich, uśmiechnął się i wziął czapkę. Był daleko spokojniejszy aniżeli wtedy, kiedy tu wchodził, czuł to. Wszyscy wstali.
— Oburzaj się pan, gniewaj się pan lub nie, a ja nie mogę się oprzeć pokusie — ozwał się znowu Porfirjusz — ażeby panu nie zadać jeszcze jednego pytania (trudzę pana zanadto!) pewną tylko maleńką idejkę radbym wyrazić, jedynie ażeby nie zapomnieć...
— Dobrze, wyraź pan swoją idejkę. — poważny i blady stał przed nim, czekając Raskolnikow.
— Bo widzi pan... doprawdy nie wiem jakby się lepiej wyrazić... idejka to taka zabawna... Wszak pisząc swój artykulik — chyba niepodobna ażebyś pan, he, he! ażebyś pan sam siebie nie miał — choć w cząsteczce, za człowieka „niezwyczajnego" i głoszącego nowe słowo — naturalnie w pańskiem pojęciu... Wszak tak?
— Bardzo być może — pogardliwie odparł Raskolnikow. Razumichin poruszył się.
— A skoro tak jest, to czyżbyś pan sam odważył się — no, dajmy na to dla jakich niepowodzeń i trosk życiowych, czy też dla dobra całej ludzkości — przestąpić przeszkodę? No, naprzykład, zabić i zrabować?...
I nagle, jakgdyby znowu mrugnął nań lewem okiem i roześmiał się niedosłyszalnie — zupełnie tak jak poprzednio.
— Gdybym przestąpił, to w każdym razie panu bym o tem nie powiedział — z wyzywającą, dumną pogardą odparł Raskolnikow.
— Nie, ja tylko tak byłem ciekawy, li tylko dla lepszego zrozumienia pańskiej pracy, to jest pod względem literackim...
„Tfu, jakże to jawnie i natrętnie." ze wstrętem pomyślał Raskolnikow.
— Pozwól pan zwrócić sobie uwagę — dodał oschle, — że nie mam siebie ani za Mahometa, ani za Napoleona... ani za żadną z podobnych wielkości, a zatem nie mogę panu dać pewnej odpowiedzi, jakbym w danym wypadku postąpił.
— Co też pan mówi, a któż u nas, w Rosji, nie uważa się dziś za Napoleona? — ze straszną poufałością wymówił nagle Porfirjusz. Nawet w jego głosie było teraz coś szczególnie jasnego.
— Czy czasem nie jaki przyszły Napoleon ciachnął naszą urzędniczkę toporem w zeszłym tygodniu? — wymówił nagle z kąta Zamietow.
Raskolnikow milczał i uważnie, śmiało patrzył w oczy Porfirjuszowi. Razumichin nachmurzył się ponuro. Już poprzednio, jakby mu się coś zaczęło zdawać. Gniewnie spojrzał dokoła. Przeszła chwila ponurego milczenia. Raskolnikow skierował się do wyjścia.
— Pan już odchodzisz! — łagodnie wymówił sędzia nadzwyczaj uprzejmie podając mu rękę. — Bardzo, bardzo jestem kontent z poznania pana. A co się tyczy pańskiej prośby, to nie miej pan wątpliwości. Tak pan napisz, jak panu mówiłem. A najlepiej przyjdź pan tam do mnie... tak w tych dniach... choćby jutro. Będę tam tak o jedenastej, z pewnością. Wszystko się ułoży... pogadamy sobie... Pan zaś, jako jeden z tych, co ostatni tam był, możebyś pan mógł nam co opowiedzieć... — dodał jak najdobroduszniej.
— Chcesz pan mnie badać oficjalnie, z całą pompą? — ostro zapytał Raskolnikow.
— Poco? Narazie, niema potrzeby. Źle mnie pan zrozumiałeś. Widzisz pan, ja nie tracę sposobności i... rozmawiałem już ze wszystkimi dłużnikami... od niektórych otrzymałem relacje piśmienne... a pan jako ostatni.... Ale, ale — zawołał ucieszony czemś nagle. — Dobrze, żem sobie przypomniał... Ach jakiż ze mnie! — zwrócił się do Razumichina — wszakżeś ty mnie trapił wczoraj tym Mikołajkiem... toć przecież ja sam wiem, sam wiem, — zwrócił się do Raskolnikowa — że chłopak czysty, ale cóż zrobić! no i tego Michałka takżeśmy pociągali... to też to właśnie... bo widzi pan: idąc przez schody... przepraszam: wszak pan tam byłeś o godzinie ósmej?
— O ósmej — odparł Raskolnikow, niemile dotknięty tem, że to powiedział.
— Więc przechodząc o ósmej, po schodach, czy nie widziałeś pan, na pierwszem piętrze, w tem otworzonem mieszkaniu — pamięta pan? dwóch robotników, lub choćby jednego z nich? Oni tam malowali, widziałeś ich pan? To ważne, to bardzo dla nich ważne....
— Malarzy? nie, nie widziałem... — zwolna i jakby szukając w pamięci odparł Raskolnikow, wysilając się jednocześnie całą swoją istotą i zamierając z męczarni, ażeby jak najprędzej odgadnąć, na czem właściwie polega pułapka i ażeby nie palnąć bąka. — nie, nie widziałem, a nawet zdaje mi się, żem takiego mieszkania, otwartego wcale nie widział... za to na trzeciem piętrze (odgadł już podstęp i panował nad sobą) — to pamiętam, że jakiś urzędnik przenosił się z mieszkania... naprzeciwko fanciarki... pamiętam... to dobrze pamiętam... żołnierze wynosili jakąś kanapę i mnie przycisnęli do muru... ale malarzy, nie, nie pamiętam, żeby malarze tam byli... a i otwartego mieszkania nigdzie, zdaje się, nie było. Tak, nie było...
— Czego ty się czepiasz? — zawołał nagle Razumichin, jakby uderzony nagle jakąś myślą: — toć malarze robili w sam dzień zbrodni, a on był tam trzy dni przed tem? Cóż się więc pytasz?
— Prawda! Pomieszało mi się! — Uderzył się w czoło Porfirjusz. — Do licha, przy tej sprawie człowiek zmysły traci! — zwrócił się, jakby przepraszając, do Raskolnikowa; — bo takbyśmy chcieli się dowiedzieć, czy ich kto nie widział, o ósmej w mieszkaniu, więc przyszło mi właśnie do głowy, żeś pan mógł to widzieć... całkiem mi się pomieszało.
— Trzebaby lepiej uważać — ponuro odezwał się Razumichin.Ostatnie słowa były powiedziane w przedpokoju. Sędzia odprowadził ich z wielką uprzejmością aż do samych drzwi. Obaj wyszli zachmurzeni na ulicę i przez kilka kroków nie mówili ani słowa. Raskolnikow głęboko odetchnął...
CZYTASZ
Zbrodnia i Kara - Fiodor Dostojewski
PoetryNIE MOJA KSIĄŻKA, tak się latwiej czyta, oryginał należy do Fiodora Dostojewskiego!!!!!