A Raskolnikow poszedł prosto do domu, gdzie mieszkała Zosia. Dom był dwupiętrowy, stary, zielonej barwy. Odszukał stróża i otrzymał niewyraźne wskazówki, gdzie mieszka krawiec Kapernaumow. Odnalazłszy w kącie na podwórzu wejście na wąskie i ciemne schody, wszedł nareszcie na pierwsze piętro i wyszedł na balkon, okalający je od podwórza. Podczas gdy tak chodził w ciemności, nie widząc, gdzieby mogło być wejście do Kapernaumowa, nagle, koło niego otworzono jakieś drzwi; machinalnie przystąpił do nich.
— Kto tu? — bojaźliwie zapytał głos kobiecy.
— To ja... do pani — odparł Raskolnikow, i wszedł do maleńkiego przedpokoju. Tu, na wytłoczonem krześle, w wykrzywionym mosiężnym lichtarzu stała świeca.
— To pan! Boże! — słabo krzyknęła Zosia i stanęła jak wryta.
— Którędy do pani? Tutaj?
I Raskolnikow, starając się na nią nie patrzeć, coprędzej przeszedł do pokoju.
Po chwili, weszła ze świecą; Zosia, postawiła świecę i stanęła sama przed nim, całkiem pomieszana, niepomiernie wzruszona i widocznie przerażona jego niespodziewaną wizytą. Nagły rumieniec wystąpił na jej bladą twarzyczkę i nawet łzy ukazały się w oczach... Było jej i niedobrze, i słodko, i wstyd jej było... Raskolnikow szybko odwrócił się i siadł na krześle przy stole. Rzutem oka zdołał ogarnąć mieszkanie.
Była to izba duża, ale nadzwyczaj niska, jedyna, którą Kapernaumowie odnajmowali. Zamknięte drzwi prowadziły do nich. Z przeciwnej prawej strony, były jeszcze drugie drzwi, zawsze zamknięte na głucho. Drzwi te prowadziły już do innego mieszkania. Izba Zosi podobna była do stodoły, miała kształt bardzo nieforemnego czworoboku i to nadawało jej obrzydliwy pozór. Ściana o trzech oknach, wychodzących na kanał, przecinała pokój jakoś na ukos, wskutek czego jeden kąt, nadzwyczaj ostry, uciekał gdzieś w głąb, tak, że go przy słabem świetle, trudno było nawet dojrzeć; drugi kąt za to był znowu zanadto rozwarty. W tej olbrzymiej izbie mebli prawie nie było. W kącie, na prawo znajdowało się łóżko; przy niem, bliżej drzwi, krzesło. Przy tej samej ścianie, gdzie było w pokoju. Żółtawe, obdarte i zabrudzone tapety poczerniały we wszystkich kątach; w zimie musiało tu być i dymno i wilgotno. Bieda wyglądała zewsząd: nawet nad łóżkiem nie było firanek.
Zosia w milczeniu patrzyła na swojego gościa, tak uważnie i bez ceremonji oglądającego jej pokój i nawet zaczęła nareszcie drżeć ze strachu, jakgdyby stała przed sędzią i panem swojej doli.
— Już późno... Już jest jedenasta? — zapytał, dotąd jeszcze nie podnosząc na nią oczu.
— Już... — wyszeptała Zosia. — O jest już, jest! — dodała nagle, jakby w tem znalazła punkt wyjścia: — właśnie wybiła u gospodarza... sama słyszałam... Jest.
— Przyszedłem do pani po raz ostatni — ciągnął ponuro Raskolnikow, chociaż i teraz był ledwie po raz pierwszy — może już pani nigdy nie zobaczę...
— Pan... wyjeżdża?
— Nie wiem... wszystko od jutra...
— Więc pan jutro nie będzie u pani Katarzyny? — zadrżał głos Zosi.
— Nie wiem. Wszystko zależy od jutra... Ale nie mówmy o tem: przyszedłem powiedzieć słówko...
Podniósł na nią zamyślone oczy i nagle spostrzegł, że sam siedzi, a ona ciągle jeszcze stoi przed nim.
— Czegóż pani stoi? Siadaj pani — wymówił nagle zmienionym, cichym i łagodnym głosem.
Usiadła. On życzliwie i prawie ze współczuciem popatrzył na nią przez chwilę.
— Jaka pani szczuplutka! Jaka to ręka! Zupełnie przezroczysta. Palce jak u nieboszczki.
Wziął jej rękę. Zosia uśmiechnęła się słabo.
— Ja zawsze taka byłam.
— I póki pani mieszkała w domu?
— Tak.
— Ha, nic dziwnego! — wymówił urywanie, a wyraz twarzy i dźwięk jego głosu znowu się nagle zmieniły. Obejrzał się raz jeszcze dokoła.
— Pani to wynajmuje od Kapernaumowa?
— Tak.
— Oni są tam, za drzwiami?
— Tak... Mają także taki pokój.
— Wszyscy w jednym?
— W jednym.
— Jabym się tu bał w nocy, w pani pokoju — zauważył ponuro.
— Gospodarze bardzo są dobrzy, bardzo łaskawi — odparła Zosia, wciąż jeszcze jakby niepewna siebie i nieśmiała. — I wszystkie meble, i wszystko tu, ich. Ale oni bardzo dobrzy, i dzieci często do mnie przychodzą.
— Te jąkały?
— Tak... on się jąka i kuleje. I żona także... Nie powiem żeby się jąkała, ale jakby nie wymawia wszystkiego. To bardzo dobra kobieta. A dzieci mają siedmioro... i tylko najstarszy się jąka, a reszta poprostu chora... ale się nie jąkają... A skąd pan ich zna? — dodała z pewnem zdziwieniem.
— Pani ojciec wszystko mi wtedy opowiedział. I o pani opowiedział mi wszystko. I o tem, jak pani o godzinie szóstej poszłaś, a o dziewiątej wróciłaś, i o tem, że Katarzyna całą noc przeklęczała przy pani łóżku.
Zosia posmutniała.
— Zdawało mi się dzisiaj, żem go widziała — szepnęła z niepewnością.
— Kogo?
— Ojca. Szłam przez ulicę, tu niedaleko, na rogu, o dziesiątej, a on jakby szedł przede mną. Zupełnie jakby on. Chciałam już zajść do matki...
— Przechadzałaś się pani?
— Tak — szepnęła Zosia, znowu zmieszana i zawstydzona.
— Pani Katarzyna źle się z panią obchodziła w domu, u ojca, co? Biła panią?
— Ach nie, co też pan, nie; — Z pewnym przestrachem spojrzała nań Zosia.
— Więc pani ją kocha?
— Ja? A ja-a-akże! — wyciągnęła żałośnie Zosia i z cierpieniem załamała nagle ręce. — Ach! pan jej... Gdybyś pan ją znał. Toć ona całkiem jak dziecko... jakby niespełna rozumu z rozpaczy. A jaka była rozumna... jak wspaniałomyślna... jaka dobra! Pan nic; nic nie wie... och!
Zosia wymówiła to jakby w rozpaczy, wzburzona, cierpiąc i załamując ręce. Blade jej policzki zarumieniły się znowu, w jej oczach wyraziła się męczarnia. Widać było, że ją dotknięto do żywego, że strasznie pragnęła coś powiedzieć, ująć się, zastąpić. Jakieś nienasycone współczucie, jeśli się tak można wyrazić, wyryło się nagle we wszystkich rysach jej twarzy.
— Biła! Co też pan mówi! Boże, biła! A chociażby i biła, więc i cóż! Więc cóż? Pan nic nie wie... Ona taka nieszczęśliwa! I chora... Ona szuka sprawiedliwości... Ona jest święta. Ona tak wierzy, że wszystko musi znaleźć sprawiedliwość i żąda... I żeby ją nawet zamęczyć, to nie dopuści się niesprawiedliwości. Sama nie widzi, że to niepodobna, ażeby wszystko było u ludzi sprawiedliwe, i irytuje się... Jak dziecko, jak dziecko! Ona sprawiedliwa, sprawiedliwa!
— A cóż będzie z panią?
Zosia spojrzała nań pytająco.
— Wszak oni zostali na pani głowie. Prawda, że i dawniej wszystko było na pani głowie, i nieboszczyk na otrzeźwienie także pożyczał od pani. No, a teraz co będzie?
— Nie wiem — smutnie odparła Zosia.
— Oni tam zostaną?
— Nie wiem, tam się za mieszkanie należy; gospodyni podobno mówiła dzisiaj, że wymówi mieszkanie, a pani Katarzyna powiada, że i sama się nie zostanie.
— Cóż się tak zawzięła? Czy na panią liczy?
— Ach, nie, nie mów pan tak! My żyjemy jak jedna — znowu wzburzyła i irytowała się Zosia, jak rozgniewany kanarek, lub inny mały ptaszek. — Bo i jak ma zostać? No jak ma zostać? — pytała gorączkując się i zapalając. — Ale ile się ona dziś napłakała! Zmysły się jej mieszają, pan tego nie dostrzegł? Mieszają się; to się lęka, jak malutka o to, czy aby jutro będzie przyzwoicie, czy będą zakąski i wszystko... to załamuje ręce, krwią pluje, płacze, nagle zaczyna bić głową o ścianę, jak w rozpaczy. A potem znowu się cieszy, na pana ciągle liczy: mówi, że pan jest teraz jej pomocnikiem i że ona gdzie pożyczy trochę pieniędzy i pojedzie do swego miasta, zemną, i założy pensję dla szlachcianek, a mnie zrobi dozorczynią i że zaczniemy nowe, piękne życie, i całuje mnie, ściska, pociesza, i wierzy w to wszystko! Wierzy w fantazje! Czyż można jej zaprzeczać? A sama przez cały dzień dzisiejszy pierze, czyści, reperuje; balję sama, taka słabiutka, wtoczyła do pokoju, ledwie dysząc, aż upadła na łóżko; chodziłyśmy z nią dziś rano po sklepach, po trzewiczki dla Polci i Lidzi, bo się im już zupełnie podarły, tylko że nam pieniędzy nie starczyło, bardzo nie starczyło, a ona takie malutkie trzewiczki wybrała, bo ona ma gust, pan nie wie... I aż się w sklepie przy kupcach rozpłakała, że zabrakło pieniędzy... Ach, aż litość brała patrzeć.
— To też dlatego pani tak mieszkasz? — rzekł z gorzkim uśmiechem Raskolnikow.
— A pan nie masz litości? Nie żałujesz jej pan? — zaczęła znowu Zosia: — wszak paneś, ja wiem, paneś ostatnie oddał, nic jeszcze nie widząc. A gdybyś pan był wszystko widział, o Boże! A ile, ile razy ja ją do łez doprowadziłam! O nawet zeszłego tygodnia! Och, ja! Wszystkiego na tydzień przed śmiercią. Postąpiłam sobie okrutnie! I ile razy ja to robiłam. Ach, jak teraz, przez cały dzień wspominać było boleśnie.
Zosia aż ręce załamywała mówiąc, z bólu wspomnień.
— To pani masz być tak okrutną?
— Tak, ja ja! Przyszłam wtedy — ciągnęła z płaczem — a nieboszczyk mówi: „Przeczytaj mi Zosiu, coś mnie głowa boli, przeczytaj mi... oto książka", jakaś tam książka, pożyczył ją od pana Lebieziatnikowa, tam mieszka, ciągle pożyczał takie śmieszne książki. A ja mówię: „muszę już iść", więc nie chciałam czytać, a zaszłam do nich głównie żeby pokazać kołnierzyki pani Katarzynie; bo mi Elżbieta handlarka, przyniosła tanio kołnierzyki i mankietki, ładne nowiutkie i z wyszyciem. A matce bardzo się spodobały, przymierzyła je i spojrzała w lustro, i bardzo, bardzo jej się spodobały: „podaruj mi je Zosiu — mówi, moja droga". Moja droga, poprosiła, tak chciała je mieć. A poco jej to? Stare, dobre czasy przyszły na myśl! Patrzy w zwierciadło, kontenta, a żadnych, żadnych nie ma sukien, żadnych rzeczy, i od wielu to lat! I o nic nikogo nigdy nie poprosi: — dumna, raczej sama odda ostatnie, a tu naraz poprosiła — tak się jej spodobały! A ja pożałowałam, co matce po tem — powiadam! Powiedziałam tak. A tego przecie nie trzeba było mówić. Spojrzała tak na mnie i tak jej się przykro zrobiło, żem jej odmówiła, że aż żal było patrzeć... I to nie o kołnierzyk, ale żem ja odmówiła, widziałam to. Ach, zdaje mi się, że takbym wszystko teraz cofnęła, przerobiła, wszystkie te dawne słowa... Ach, ja... ale cóż!... Panu to wszystko jedno!...
— Znałaś pani tę Elżbietę, handlarkę?
— Tak... A pan znałeś ją? — z pewnem zdziwieniem spytała Zosia.
— Pani Katarzyna ma suchoty, źle z nią, wkrótce umrze — rzekł Raskolnikow, zmieniając przedmiot rozmowy.
— O nie, nie, nie! — I Zosia, mimowolnym ruchem schwyciła go za obie ręce — żeby tylko — nie...
— Ależ to lepiej, gdy umrze.
— Nie, nie lepiej, nie lepiej, wszak nie lepiej! — z trwogą powtarzała Zosia.
— A dzieci? Chyba je panie weźmiesz do siebie?
— Och, już nie wiem! — zawołała Zosia — prawie w rozpaczy uchwyciła się za głowę. Widać było, że ta myśl już często jej samej przychodziła do głowy, i że on tylko poruszył ją znowu.
— No a jeśli pani sama przy niej zachorujesz, jeśli panią zawiozą do szpitala, no co wtedy będzie? — bez litości nalegał.
— Ach, co pan mówi. Tego być nie może — i twarz Zosi wykrzywiła się straszną trwogą.
— Jakto, nie może być? — ciągnął Raskolnikow z ostrym uśmiechem: — wszak pani nie jesteś asekurowana? Cóż się wtedy stanie? Pójdą na ulicę, ona będzie kasłać i prosić i o ścianę tłuc gdzie głową, jak dzisiaj, a dzieci płakać będą... A potem upadnie, odwiozą do cyrkułu, do szpitala, umrze, a dzieci...
— Och, nie!... Bóg tego nie dopuści! — wyrwało się nareszcie ze ściśniętej piersi Zosi. Słuchała błagalnie patrząc nań i załamując w niemej prośbie ręce, jakby od niego wszystko zależało.
Raskolnikow wstał i zaczął chodzić po izbie. Minęła chwila. Zosia stała, opuściwszy ręce i głowę, w strasznem strapieniu.
— A zbierać nie można? Odkładać na czarną godzinę? — zapytał, zatrzymując się nagle przed nią.
— Nie — wyszeptała Zosia.
— Rozumie się, że nie! A próbowałaś pani? — dodał prawie z ironją.
— Próbowałam.
— I urwało się! No, naturalnie! O co się nawet i pytać!
I znowu przeszedł się po izbie. Minęła jeszcze chwila.
— Nie codzień miewa pani dochody?
Zosia zmieszała się jeszcze bardziej, niż poprzednio i krew znowu wystąpiła jej na policzki.
— Nie — wyszeptała z męczącym wysiłkiem.
— Z Polcią napewno będzie to samo — rzekł nagle.
— Nie, nie! Nie może być, nie! — zawołała Zosia z rozpaczą, jakby ją nagle nożem raniono. — Bóg, Bóg nie dopuści do takiej ostateczności!
— A innych dopuszcza.
— Nie, nie! Bóg ją obroni, Bóg!... — powtarzała, niepomna siebie.
— A może Boga niema wcale — z pewnem szyderstwem odparł Raskolnikow, roześmiał się i spojrzał na nią.
Twarz Zosi strasznie się zmieniła; dreszcz przebiegł po jej ciele. Z nieopisaną wymówką spojrzała na niego, chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wymówić i tylko nagle gorzko, zaczęła płakać, zakrywszy twarz rękami.
— Pani mówisz, że Katarzyna traci zmysły; pani sama tracisz zmysły — wymówił po chwili milczenia.
Minęło pięć minut. On ciągle chodził tam i napowrót milcząc i nie patrząc na nią. Nareszcie zbliżył się do niej, oczy mu błyszczały. Wziął ją obiema rękami za ramiona i prosto poparzył w jej twarz zapłakaną. Wzrok miał suchy, rozpalony, ostry, usta mu silnie drgały... Nagle pochylił się i przypadłszy do podłogi pocałował ją w nogę. Zosia z przerażeniem cofnęła się, jak przed warjatem. I w istocie wyglądał zupełnie jak warjat.
— Co pan, co pan robi? Przede mną! — wymówiła zbladszy i w sercu uczuła ból dotkliwy.
On powstał zaraz.
— Oddałem hołd nie tobie, lecz wszystkim cierpieniom ludzkim — wymówił jakoś dziko i odszedł do okna.
— Słuchaj — dodał, wróciwszy do niej po chwili — niedawno powiedziałem pewnemu szkalownikowi, że on nie wart twojego palca... i że zrobiłem dzisiaj zaszczyt mojej siostrze, sadzając ciebie przy niej.
— Ach, co też pan powiedziałeś! I przy niej? — z przestrachem zawołała Zosia: — siedzieć ze mną? zaszczyt. Ależ ja jestem nieuczciwa... Ach, cóż pan powiedział!
— Nie za nieuczciwość i występek powiedziałem tak o tobie, lecz za ogrom twojego cierpienia. A żeś wielka grzesznica, to prawda — dodał prawie uroczyście — przedewszystkiem dlatego jesteś grzesznicą, że niepotrzebnie zabiłaś i zaprzedałaś siebie. O, to zgroza! To zgroza, że ty żyjesz w tem błocie, którego tak nienawidzisz i, że zarazem wiesz sama (tylko trzeba ci oczy otworzyć), że nikomu przez to nie przychodzisz z pomocą i nikogo od niczego nie zbawisz! Powiedz mi, nareszcie — dodał prawie z wściekłością — jak taka hańba i taka podłość mieszczą się w tobie tuż obok tylu wprost przeciwnych i świętych uczuć? Wszak słuszniej i tysiąc razy rozumniej byłoby prosto rzucić się głową w wodę i skończyć odrazu!
— A z nimi co będzie? — słabo zapytała Zosia, patrząc nań z boleścią, ale zarazem — jakby się wcale nie dziwiąc jego propozycji. Raskolnikow dziwnie spojrzał na nią.
Wyczytał wszystko w jednem jej spojrzeniu. A więc istotnie i ona miała już tę myśl. Może już nieraz na serjo przemyśliwała w rozpaczy jakby skończyć odrazu, i to aż tak serjo, że się teraz prawie nie zadziwiła jego zdaniem. Nawet nie spostrzegła okrucieństwa jego wyrazów (znaczenia jego wymówek i szczególnego poglądu na jej hańbę, oczywiście sama nie spostrzegła, i to było dlań widoczne). Ale zrozumiał dokładnie do jakiego okropnego bólu umęczyła ją, i już dawno, myśl o jej haniebnem i podłem położeniu. Cóż, cóżby mogło, myślał, dotąd powstrzymywać ją od postanowienia, ażeby wszystko zakończyć odrazu? I tu dopiero zrozumiał zupełnie, co dla niej znaczyły te biedne małe sierotki i to godna litości, nawpół szalona macocha, ze swemi suchotami i biciem głową o ścianę.
Ale zrozumiał zarazem, że Zosia ze swym charakterem i tym bądź, co bądź rozwojem nabytym, żadną miarą nie mogła tak żyć dłużej. Pomimo to, kwestją było dla niego: dlaczego ona tak już długo mogła pozostawać w takiem położeniu i nie oszalała, jeśli już zabrakło jej sił do rzucenia się w wodę? Pojmował, oczywiście, że położenie Zosi jest zjawiskiem wypadkowem w społeczeństwie, chociaż, na nieszczęście, nie pojedyńczem i nie wyjątkowem. Ale ta właśnie wypadkowość, ten pewien rozwój i całe poprzednie jej życie, mogłyby, zdaje się odrazu ją zabić przy pierwszym kroku po tej wstrętnej drodze. Cóż ją podtrzymywało? Wszak nie rozpusta? Cała ta hańba widocznie dotknęła ją mechanicznie; prawdziwa rozpusta jeszcze nie dotarła ani jedną kropelką do jej serca; on to widział; ona stała przed nim na jawie...
„Ma przed sobą trzy drogi myślał: — rzucić się do kanału, stać się obłąkaną, albo... albo, nareszcie, zanurzyć się w rozpuście, ogłupiającej rozsądek i skamieniającej serce". Ostatnia myśl była dlań najwstrętniejszą; ale był on już sceptykiem, był młody, abstrakcyjny, a więc okrutny, i dlatego nie mógł nie wierzyć, że ostatnia droga, to jest rozpusta, była najprawdopodobniejszą.
„A czyliżby to była prawda — zawołał do siebie — czyliżby i ta istota, posiadająca dotąd czystość duszy, świadomie wciągnęła się nakoniec, do tej obrzydłej, cuchnącej jamy? Czyżby już ten pociąg się rozpoczął i czyliż dlatego tylko mogła wytrzymać dotąd, że występek nie wydaje się jej już tak wstrętnym? Nie, nie, to być nie może! — wołał tak, jak przedtem Zosia — od kanału powstrzymywała ją dotąd myśl o grzechu i oni, tamci... Jeśli zaś nie zwarjowała... Ale kto powiedział, że ona nie jest obłąkaną? Czyż ona przy zdrowych zmysłach? Czyż można tak mówić jak ona? Czyż przy zdrowych zmysłach można tak rozprawiać, jak ona? Czyż można tak siedzieć nad przepaścią nad cuchnącą jamą, do której już ją ciągnie, i machnąć rękami, i uszy zatykać, kiedy jej mówią o niebezpieczeństwie? Cóż to, czy spodziewa się cudu? Pewno tak. Czyż to wszystko nie są oznaki obłąkania?"
Uporczywie uczepił się tej myśli. Podobała mu się ona nawet więcej, niż wszelka inna. Zaczął bacznie się jej przypatrywać.
— Więc ty się często modlisz do Boga, Zosiu? — zapytał.
Zosia milczała, on stał przed nią i czekał na odpowiedź — A cóżbym ja znaczyła bez Boga? — bystro energicznie wyszeptała, zerknąwszy nań nagle błyszczącemi oczami, i silnie ścisnąwszy go za rękę.
„No, więc tak jest", — pomyślał.
— A cóż ci Bóg za to daje? — zapytał, badając dalej.
Zosia długo milczała, jakby nie mogła odpowiedzieć. Słabiutkie jej piersi falowały ze wzruszenia.
— Milcz pan! Nie pytaj się pan! Pan nie jesteś godzien — zawołała nagle, surowo i gniewnie patrząc na niego.
— Tak jest! Tak jest! — powtarzał uparcie do siebie.
— Wszystko daje! — bystro wymówiła, znowu spuszczając głowę.
„Otóż punkt wyjścia! Otóż i wyjaśnienie! — zadecydował ostatecznie, z chciwą ciekawością przyglądając się Zosi.
Z nowem, dziwnem, prawie chorobliwem uczuciem, wpatrywał się w tę bladą, szczupłą i nieforemnie zaostrzoną twarzyczkę, w te łagodne, niebieskie oczy, mogące połyskiwać takiem surowem energicznem uczuciem, w te maleńkie ciałko, drżące jeszcze z oburzenia i gniewu, i wszystko to wydało mu się coraz więcej dziwnem, prawie niepodobnem. „Opętana! Opętana!" — twierdził do siebie.
Na komodzie leżała jakaś książka. Chodząc tam i z powrotem po izbie, ciągle zwracał na nią uwagę; teraz zaś wziął ją i otworzył. Był to Nowy Testament, książka była stara, zniszczona, w skórzanej oprawie.
— A to skąd? — zapytał.
Stała ciągle na tem samem miejscu, o trzy kroki od stołu.
— Dostałam — odparła, jakby niechętnie i patrząc na niego.
— Od kogo?
— Od Elżbiety, prosiłam ją o to.
„Elżbieta! To dziwne!" — pomyślał.
Wszystko u Zosi stawało się dlań coraz dziwniejsze i coraz osobliwsze, z każdą chwilą. Zbliżył książkę do świecy i zaczął przewracać stronice.
— Gdzie tu o Łazarzu? — zapytał nagle.
Zosia uparcie patrzyła w ziemię i nie odpowiadała. Stała nieco bokiem do stołu.
— Gdzie tu o wskrzeszeniu Łazarza? Poszukaj mi, Zosiu.
Spojrzała nań z ukosa.
— Nie tam pan szukaj... w czwartej ewangelji... — surowo wyszeptała, nie ruszając się z miejsca.
— Znajdź i przeczytaj mi — rzekł.
Siadł, oparł się o stół łokciami, podparł głowę ręką i ponuro utkwił wzrok w bok, przygotowany do słuchania.
Zosia niechętnie podeszła do stołu, z niedowierzaniem wysłuchawszy prośby Raskolnikowa. Wreszcie, wzięła książkę.
— Czy pan nie czytałeś? — zapytała, spojrzawszy nań przez stół, z pod oka.
Głos jej stawał się coraz surowszy i surowszy.
— Dawno... kiedym się uczył. Czytaj.
— A w cerkwi nie słyszałeś pan?
— Nie chodziłem... A ty często bywasz?
— N-nie — szepnęła Zosia.
Raskolnikow uśmiechnął się.
— Rozumiem... Więc i na pogrzeb ojca jutro nie pójdziesz?
— Pójdę. Byłam i w zeszłym tygodniu... dawałam na mszę.
— Po kim?
— Po Elżbiecie. Zabili ją toporem.
Nerwy rozdrażniały się w nim coraz bardziej i bardziej. W głowie zaczynało mu się kręcić.
— Przyjaźniłaś się z Elżbietą?
— Tak... Ona była sprawiedliwa... przychodziła rzadko... trzeba było... Czytałyśmy z nią i... rozmawiały. Ona ujrzy Boga.
Dziwnie brzmiały dlań te książkowe słowa, i znowu nowość: jakieś tajemnicze schadzki z Elżbietą i obie — opętane.
„Tu człowiek i sam się opęta! To zaraża", pomyślał.
— Czytaj! — zawołał nagle uparcie i z rozdrażnieniem.
Zosia wahała się ciągle. Serce jej biło. Nie śmiała mu jakoś czytać. Prawie z męczarnią patrzył na „nieszczęśliwą warjatkę".
— Na co to panu? Wszak pan nie wierzy? — wyszeptała cicho i jakby z zatamowanym oddechem.
— Czytaj! Ja tak chcę! — upierał się — wszak czytałaś dla Elżbiety.
Zosia otworzyła książkę i odszukała miejsce. Ręce jej drżały, głosu brakło. Dwa razy zaczynała i wciąż nie mogła wymówić pierwszej sylaby.
„Y był niektóry Łazarz z Bethaniiéy — wymówiła nareszcie z wysiłkiem, ale nagle przy trzeciem słowie, głos jej zabrzęczał i urwał się, jak zbyt naciągnięta struna. Oddech się jej zatamował i w piersiach się ścisnęło.
Raskolnikow rozumiał po części, dlaczego Zosia nie mogła czytać, i im lepiej to pojmował, tem jakby bardziej szorstko i gniewnie domagał się czytania. Zbyt dobrze pojmował, jak ciężko jej było zdradzać i wydawać wszystko swoje. Zrozumiał, że te uczucia istotnie jakgdyby stanowiły prawdziwą i już dawną, być może, jej tajemnicę może jeszcze od samego dzieciństwa, jeszcze w rodzinie: przy nieszczęśliwym ojcu i obłąkanej z niedoli macochy, pośród głodnych dzieci, wstrętnych krzyków i wymysłów. Ale zarazem dowiedział się teraz, dowiedział napewno, że lubo tęskniła za czemś i bała się czegoś strasznie, zabierając się teraz do czytania, zarazem jednak sama z upragnieniem chciała przeczytać, pomimo całego smutku i wszystkich obaw, i właśnie dla niego, ażeby on słyszał i koniecznie teraz, „niech się co chce potem dzieje!..." Wyczytał to z jej oczu, zrozumiał, po jej uroczystem wzruszeniu!... Przemogła siebie, stłumiła spazmy gardlane, które ucięły w początku wiersza jej głos i czytała dalej jedenasty rozdział Ewangelii Ś-go Jana. Tak doczytała do 19-go wiersza:
„A przyszło było wiele żydów do Marthy y Marjiéy, aby je cieszyli po bracie ich. Martha tedy skoro usłyszała, że Jezus idzie, zabieżała mu: a Marja domu siedziała. Rzekła tedy Martha do Jezusa: Panie, byś tu był, nie umarłby brat móy: lecz y teraz wiem, że o cokolwiek będziesz Boga prosił, dać Bóg".
Tu zatrzymała się znowu, ze wstydem przeczuwając, że głos jej zadrży i zerwie się znowu...
„Powiedział jej Jezus: Zmartwychwstanie brat twóy. Rzekła mu Martha: Wiem iż zmartwychwstanie w zmartwychwstaniu, w ostatni dzień. Rzékł iéy Jezus: Jam jest zmartwychwstanie y żywot; kto w mię wierzy, choćby y umarł, żyw będzie. A wszelki, który żywię a wierzy w mię, nie umrze na wieki. Wierzysz temu? Powiedziała mu:"
I oddychając z bólem, Zosia dobitnie i z mocą przeczytała, jakby sama spowiadała się na cały głos:
„Iście Panie, iam wierzyła żeś ty jest Christus Syn Boży, któryś na ten świat przyszedł".
Zatrzymała się, bystro podniosła na niego oczy, ale coprędzej przemogła się i zaczęła czytać dalej. Raskolnikow siedział i słuchał nieruchomie, nie odwracając się, oparty o stół i patrząc na stronę. Doczytała do 32-go wiersza.
„Marja tedy, gdy przyszła kędy był Jezus, uyźrzawszy go, przypadła do nóg Jego, y rzekła mu: Panie, byś tu był, nie umarłby brat móy. Jezus tedy, gdy ją uyźrzał płaczącą, y Żydy, którzy z nią przyszli, płaczące: rozrzewnił się w duchu, y wzruszył sam siebie, y rzekł: Gdzieście go położyli? Powiedzieli mu: Panie, pójdź a ogląday. Y zapłakał Jezus. Mówili tedy Żydowie: Oto jako go miłował. A niektórzy z nich mówili: Nie mógł ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego, uczynić, żeby był ten nie umarł?"
Raskolnikow zwrócił się do niej, i patrzył na nią ze wzruszeniem: A tak! Drżała już w istotnej, prawdziwej febrze. Czekał na to. Zbliżała się do słowa o najwyższem a i niesłychanem cudzie, i uczucie wielkiego triumfu objęło ją. Głos jej stał się dźwięcznym jak metal; triumf i radość dźwięczały w nim i krzepiły go. Wiersze migały jej przed oczyma, w uszach szumiało, ale ona umiała na pamięć to, co czytała. Przy ostatnim wierszu: „nie mógł ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego"... ona, zniżywszy głos, gorąco i namiętnie wyraziła zwątpienie, wymówki i potępienie dla tych, co nie wierzą, ślepych żydów, którzy zaraz, za chwilę, jak gromem rażeni, upadną, zapłaczą i uwierzą... „I on, on — także ślepy i niedowiarek, on także zaraz usłyszy, on także uwierzy, tak, tak! Zaraz, natychmiast!" roiło jej się i drżała w radosnem oczekiwaniu.
„Jezus tedy rozrzewniwszy się sam w sobie, przyszedł do grobu. A była jaskinia: a kamień na niej był położony. Rzekł Jezus: Odeymicie kamień. Rzekła mu Martha, siostra tego, który był umarł: Panie, iuż ci cuchnie, bo mu iuż czwarty dzień".
Energicznie zrobiła nacisk na wyrazie czwarty.
„Powiedział iey Jezus: Zażem ci nie rzekł, iż jeśli uwierzysz, oglądasz chwałę Bożą? Odjęli tedy kamień. A Jezus podniósłszy oczy swe wzgórę, rzekł: Oycze, dziękuję Tobie, żeś mnie wysłuchał. A iamci wiedział, że mnie zawżdy wysłuchywasz, alem rzekł do ludu, który około stoi, aby wierzyli iżeś ty mnie posłał. To rzekłszy, zawołał głosem wielkim: Łazarzu, wynijdź ź grobu. Y wyszedł który był umarły".
Głośno i uroczyście przeczytała, drżąc i kostniejąc, jakby sama widziała na własne oczy.
„Mając ręce y nogi związane chustkami; a twarz jego była chustką obwiązana. Rzekł im Jezus: Rozwiążcie go: y puście aby szedł".
„Wiele tedy z Żydów, którzy byli przyszli do Maryiey a widzieli co uczynił Jezus, uwierzyli weń".
Dalej nie czytała i nie mogła czytać, zamknęła książkę i szybko wstała z krzesła.
— To wszystko o wskrzeszeniu Łazarza — surowe i urywanie wyszeptała i stanęła nieruchoma, odwróciwszy się, nie śmiąc i jakby wstydząc się podnieść nań oczy. Drżenie febryczne wstrząsało nią dotąd. Ogarek dawno już gasł w krzywym lichtarzu, słabo oświetlając w tej żebraczej izbie zabójcę i ladacznicę, dziwnie zestawionych ze sobą nad tą księgą wieczystą.
Minęło pięć minut lub więcej.
— Przyszedłem pomówić z tobą — głośno i chmurząc się wymówił nagle Raskolnikow.
Wstał i zbliżył się do Zosi. Ona w milczeniu podniosła nań oczy. Wejrzenie jego było niezwykle surowe i wyrażało jakieś dziwne postanowienie.
— Rzuciłem dziś rodzinę — rzekł — matkę i siostrę. Nie pójdę już do nich. Zerwałem z niemi.
— Dlaczego? — jak oszołomiona, zapytała Zosia.
Niedawne spotkanie z jego matką i siostrą zostawiło w niej niezwykłe, lubo i dla niej samej niejasne wrażenie. Wiadomości o zerwaniu wysłuchała prawie ze zgrozą.
— Ciebie tylko jednę mam teraz — dodał. — Pójdźmy razem... Przyszedłem do ciebie. Razem przeklęci, więc pójdźmy razem!
Oczy mu błyszczały.
„Chyba zwarjował!" pomyślała zkolei Zosia.
— Dokąd iść? — ze strachem zapytała i mimowoli cofnęła się w tył.
— Albo ja wiem? Wiem tylko, że po jednej drodze, napewno wiem, i tyle. Jeden cel!
Ona spojrzała nań i nic nie rozumiała. Pojmowała tylko, że go dręczy okropne, nieskończone nieszczęście.
— Nikt z nich ciebie nie rozumie, gdy do nich się zwrócisz — ciągnął — a ja zrozumiałem. — Jesteś mi potrzebna i dlatego przyszedłem do ciebie.
— Nie rozumiem — szepnęła Zosia.
— Później zrozumiesz. Czyż nie zrobiłaś tego samego. Tyś także przekroczyła... umiałaś przekroczyć. Własnemi rękoma targnęłaś się na życie... własne (to wszystko jedno!) Mogłabyś żyć duszą i rozumem, a skończysz na Siennym. Ale ty nie możesz podołać i jeżeli zostaniesz sama, zwarjujesz jak ja. Ty i teraz jesteś jak obłąkana; a więc musimy dążyć razem, po jednej drodze! Pójdźmy!
— Poco? Poco pan to mówi! — wymówiła Zosia, dziwnie i buntowniczo poruszona jego słowami.
— Poco? Poto, że tak dłużej być nie może, to poto. Trzebać nareszcie rozważyć wszystko poważnie i otwarcie, a nie płakać, jak dziecko i wołać, że Bóg nie dopuści! No, co będzie, jeśli istotnie wezmą cię jutro do szpitala? Tamta przygłupia i suchotnica, umrze wkrótce, a dzieci! Czyż Polcia nie zginie? Czy nie widziałaś dzieci, skulonych w kątach, dzieci, których matki wysyłają po jałmużnę? Dowiadywałem się, gdzie mieszkają te matki i w jakiem otoczeniu. Tam dzieci nie mogą być dziećmi. Tam siedmioletni jest rozpustnikiem i złodziejem. A przecież dzieci, to obraz Boga: „Ich jest królestwo niebieskie". On je kazał czcić i kochać, one — to przyszła ludzkość...
— I cóż, cóż począć? — konwulsyjnie płacząc i załamując ręce, powtarzała Zosia.
Co począć? Zmiażdżyć raz na zawsze, co trzeba zmiażdżyć i basta: i cierpienie przyjąć na siebie! Co? nie rozumiesz? Potem zrozumiesz... Wolność i władzę, nadewszystko władzę! Nad wszelkiem drżącem stworzeniem i nad całem mrowiskiem!... To cel! Zapamiętaj to sobie. To moja rada dla ciebie. Może ja z tobą mówię po raz ostatni. Jeżeli jutro nie przyjdą, usłyszysz sama o wszystkiem i wtedy wspomnij sobie obecną rozmowę. I kiedyś, kiedyś, po latach wielu, w końcu życia może i zrozumiesz, co znaczyły te słowa. Jeżeli zaś przyjdę jutro, to powiem ci, kto zabił Elżbietę. Bądź zdrowa!
Zosia zadrżała z przestrachu.
— A czy pan wie, kto zabił? — spytała, kostniejąc z przerażenia i dziko nań spoglądając.
— Wiem i powiem... Tobie, tylko tobie! Ciebie wybrałem. Nie przyjdę prosić cię o przebaczenie, poprostu powiem. Wybrałem cię oddawna, ażeby ci to powiedzieć, jeszcze wówczas, gdy mi twój ojciec mówił o tobie i kiedy Elżbieta żyła, myślałem o tem. Bądź zdrowa! Ręki mi nie podawaj. Jutro!
Wyszedł. Zosia patrzyła nań jak na warjata; ale i sama była jak obłąkana i czuła to. W głowie jej się kręciło.
— Boże! Skąd on wie kto zabił Elżbietę? Co znaczyły te słowa? To straszne!
Ale pomimo to, myśl nie przychodziła jej do głowy. Wcale, ani razu!...
— O, on musi być bardzo nieszczęśliwy!... Porzucił matkę i siostrę. Dlaczego? Co zaszło? I jakie może mieć zamiary? Co on jej mówił? Pocałował ją w nogę i... mówił (tak, powiedział wyraźnie), że bez niej już żyć nie może... O Panie!
W gorączce i w malignie spędziła całą noc Zosia. Zrywała się niekiedy, płakała, załamywała ręce, to znowu zapadała w sen gorączkowy, i śniła jej się zaraz Polcia, pani Katarzyna, Elżbieta, czytanie Ewangelji i on... on, z jego bladą twarzą, z pałającemi oczyma... On całuje jej nogi, płacze... O Boże!Za drzwiami z prawej, za temi samemi drzwiami, które oddzielały mieszkanie Zosi od mieszkania Gertrudy Resslich, był pokój pośredni, oddawna pusty, należący do lokalu pani Resslich i przeznaczony przez nią do wynajęcia, o czem głosiły karty nad bramą domu i na szybach okien, wychodzących na kanał. Zosia oddawna przyzwyczajona była do uważania tego pokoju za niezajęty. A tymczasem, w ciągu całej rozmowy, pode drzwiami sąsiedniego pokoju stał pan Świdrygajłow i podsłuchiwał, tamując oddech. Po wyjściu Raskolnikowa postał, pomyślał, udał się na palcach, do swego pokoju, sąsiadującego z pustym pokojem, wziął krzesło i pocichu zaniósł je pod same drzwi, wiodące do pokoju Zosi. Rozmowa wydała mu się nader zajmującą i nader niepowszednią i bardzo, bardzo przypadła mu do gustu, do tego stopnia, że aż przyniósł krzesło, żeby na przyszłość, choćby naprzykład jutro, nie mieć przyjemności stania całej godziny, a raczej żeby odsiedzieć ją sobie i wogóle urządzić się pod każdym względem jak najwygodniej.
CZYTASZ
Zbrodnia i Kara - Fiodor Dostojewski
ŞiirNIE MOJA KSIĄŻKA, tak się latwiej czyta, oryginał należy do Fiodora Dostojewskiego!!!!!