ROZDZIAŁ 11

100 4 0
                                    


 Zosimow był to wysoki i otyły mężczyzna, z nalaną i bezbarwnie bladą, gładko wygoloną twarzą, o jasno blond gładkich włosach, w okularach, i dużym złotym sygnetem na nabrzękłym od tłuszczu palcu. Miał lat dwadzieścia siedem. Ubrany był w szerokie, wykwintne, lekkie sakpalto, w jasne letnie spodnie, i wogóle wszystko co miał na sobie było eleganckie, wygodne i prosto z igły: bielizna bez zarzutu, łańcuch u zegarka massiw. Ruchy miał powolne, jakby leniwe, ale zarazem jakby wyuczone; zresztą, pretensjonalność, usilnie ukrywana, zdradzała się w nim co chwila. Wszyscy znający go, mówili o nim, że jest ciężki, ale że fach swój zna.
 — A ja do ciebie zachodziłem dwa razy... Patrz, odzyskał przytomność! — zawołał Razumichin.
 — Widzę, widzę; no jakże się mamy teraz, co? — zwrócił się Zosimow do Raskolnikowa, uważnie wpatrując się w chorego i siadając u nóg jego na sofie, gdzie zaraz rozwalił się, jak mógł najwygodniej.
 — Ciągle nudzi — ozwał się Razumichin — przed chwilą zmienialiśmy mu bieliznę, to o mało się nie rozpłakał.
 — Bardzo słusznie; z bielizną można się było wstrzymać, skoro sam nie chce... Puls wyborny. A głowa ciągle jeszcze boli, co?
 — Zdrów jestem, zdrów zupełnie! z uporem i rozdrażnieniem wymówił Raskolnikow, podnosząc się nagle na sofie i błysnąwszy wzrokiem, ale zaraz znowu spadł na wezgłowie i odwrócił się do ściany. Zosimow bacznie go śledził.
 — Bardzo jest dobrze... wszystko w porządku, — niedbale wymówił. — Jadł co?
 Odpowiedziano mu i zapytano co można dawać.
 — Ależ wszystko można... Zupę, herbatę... Grzybów i ogórków, oczywiście, nie dawać, no i mięsa także nie trzeba, i... no ale co tu gadać... Spojrzał na Razumichina. Lekarstwo precz i wszystko precz! Jutro zobaczę... Możnaby było i dzisiaj, lecz...
 — Jutro wieczorem prowadzę go na spacer! Zadecydował Razumichin: — do ogrodu Jasupowa, a potem zajdziemy do „Palais de Cristal".
 — Jutrobym go jeszcze nie ruszał, zresztą... nie na długo... no, to się jeszcze zobaczy.
 — Ach, jak mi przykro, bo dziś właśnie wyprawiam przesiedlmy, o dwa kroki stąd; i on byłby... Niechby choć na sofie poleżał między nami! A ty będziesz? — zwrócił się nagle Razumichin do Zosimowa — proszęż cię, nie zapomnij, wszak przyrzekłeś.
 — Może, ale chyba późno. Cóżeś tam przygotował?
 — A nic, herbata, wódka, śledź. Pierog podadzą: wszyscy będą swoi.
 — Któż mianowicie?
 — A wszyscy tutejsi i wszyscy prawie nowi, doprawdy — oprócz chyba jednego starego wujka, chociaż i ten nowy: wczoraj dopiero przyjechał do Petersburga za jakiemiś interesami; raz na pięć lat się widujemy.
 — Co on za jeden?
 — Ha, przebałaganił całe życie na poczmajsterce powiatowej... emeryturkę pobiera, lat sześćdziesiąt pięć, niema co i gadać... Ja go zresztą lubię. Przyjdzie i pan Porfirjusz, tutejszy komisarz do spraw śledczych... wychowaniec akademji prawniczej. Ale ty go znasz...
 — Czy ta także twój krewny?
 — Jakiś bardzo daleki; czegóż się marszczysz? Żeście się tam raz posprzeczali, to może już dlatego nie przyjdziesz?
 — A co mi to przeszkadza...
 — Tem lepiej. No, a dalej — studenci, nauczyciel, jeden urzędnik, jeden muzyk, oficer, Zamietow...
 — Powiedz też mi, co może być wspólnego pomiędzy tobą, albo nim — Zosimow wskazał na Raskolnikowa — a tym jakimś tam Zamietowem?
 — Ach, wy wybrednisie!? Zasady!... tak siedzisz cały na tych zasadach, jak na sprężynach i odwrócić się nie śmiesz z własnej woli; a mojem zdaniem, człowiek dobry — oto zasada, ja więcej nie potrzebuję. Zamietow jest człowiekiem najwyborniejszym.
 — Łapy grzeje.
 — No więc cóż z tego, no lubi wziąć! Więc cóż że lubi! — zawołał nagle Razumichin, niecierpliwiąc się jakoś nienaturalnie — czyż ja to chwalę? Mówiłem tylko, że człowiek dobry w swoim rodzaju! O gdyby tak przenicować wszystkich ludzi pod każdym względem, to czyż wielu zostanie się dobrych? Jestem przekonany, że za mnie całego razem ze wszystkiemi mojemi cnotami, nie dadzą nawet jednej cebuli pieczonej, a i to jeszcze z tobą w dodatku.
 — To mało; ja za ciebie jedną tylko! Podowcipkuj no jeszcze! Zosimow jeszcze młokos, ja mu jeszcze włosków naderwę, bo jego trzeba przyciągać, a nie odpychać. Z młokosem trzeba postępować dwa razy ostrożniej. Tem, że odepchniesz człowieka — nie naprawiasz go, tembardziej młokosa. Oj wy mędrcy postępowi, nic wy nie rozumiecie! Człowieka nie szanujecie, siebie krzywdzicie... A jeśli chcesz wiedzieć, to ja z nim zawiązaliśmy spółkę.
 — No, no, jaką?
 — Ciągle w sprawie tego malarza, to jest malarza pokojowego... Musimy go wyratować! Zresztą, teraz nie ma już wiele kłopotów. Sprawa jasna, zupełnie już teraz jasna! Dodamy tylko pary!
 — Jaki tam znowu malarz?
 — Jakto, czyżem ci nie opowiadał? A może i nie? Prawda, opowiedziałem ci tylko początek... o tej zbrodni, o tem zamordowaniu starej fanciarki, urzędniczki no, więc teraz właśnie zamieszał się tam malarz...
 — O tej zbrodni słyszałem ja jeszcze przed tobą i nawet obchodzi mnie ona... po części... dla pewnego powodu... i w gazetach czytałam! Ale...
 — Elżbietę także zabili! — pisknęła nagle Nastka, zwracając się do Raskolnikowa. Stała ona ciągle w pokoju, oparta o drzwi, i słuchała.
 — Elżbietę? — wyszeptał Raskolnikow tak cicho, że go ledwie słychać było.
 — A Elżbietę, handlarkę, czy ją to pan nie zna? Chodziła tu na dół. Jeszcze panu koszulę poprawiała.
 Raskolnikow odwrócił się do ściany, gdzie na brudnem żółtem obiciu z białemi kwiatkami, wybrał jeden niezgrabny, biały kwiatek z jakiemiś brązowemi kreskami, i zaczął badać ile w nim listków, jakie są ząbki na listkach i ile kresek? Czuł, że mu znieruchomiały ręce i nogi, jakby mu to odjęto, ale nie usiłował nawet ruszyć niemi i uporczywie patrzył na kwiatek.
 — No więc cóż ten malarz? — z jakiemś szczególnem niezadowoleniem przerwał Zosimow pisk Nastki. Ta westchnęła i zamilkła.
 — A tak, że zrobili go zabójcą! — gorąco ciągnął Razumichin.
 — Były jakie dowody, czy co?
 — Jakie tam dowody? A zresztą, właśnie wskutek dowodu, ale ten dowód nie jest dowodem i właśnie tego trzeba dowieść! Zupełnie tak samo, jak z początku zabrali i mieli w podejrzeniu tych jak tam... tego Kocha i Piestrjakowa. Ptfu! Jak się to wszystko głupio robi, aż się obcemu człowiekowi na płacz zbiera! Pietrjakow może do mnie dziś zajdzie... No, a ty Rodziu, ty wiesz już o tem? to się jeszcze stało przed chorobą, akurat w wilję tego dnia, jakeś zemdlał w cyrkule, gdy tam o tem opowiadano...
 Zosimow ciekawie spojrzał na Raskolnikowa; ten ani się ruszył.
 — A wiesz co, Razumichin? Patrzę na ciebie, jak ty jednak przejąłeś się tem wszystkiem — zauważył Zosimow.
 — Niech tam, ale bo widzisz muszę go wybawić! — zawołał Razumichin, stuknąwszy pięścią w stół. — Bo tu co najwięcej gniewa? Nie to, że oni się mylą: pomyłki są zawsze do przebaczenia: pomyłki rzecz nawet pożądana, bo naprowadza na drogę prawdy. Mnie to gniewa, że się mylą a jednak obstają przy swojem. Ja Porfirjusza szanuję, lecz... Bo co ich najprzód zbiło z tropu? Drzwi były zamknięte, a gdy wrócili ze stróżem — otwarte; no, więc znaczy się, Koch i Piestrjakow zabili! Taka to ich logika!
 — Nie gorączkuj no się; ich poprostu zatrzymano; to przecie konieczne... A wiesz, ja tego Kocha spotykałem; on, jak się okazało, skupował nieprolongowane fanty u starej?... Prawda?
 — A tak, łotr jeden! On i weksle także skupuje. Spekulant. Ale pal go licho! Mnie co do pasji przyprowadza, rozumiesz ty? Oto ich rutyna, stara, podła, bezsensowna... A tu w tej jednej sprawie można odnaleźć cały nowy kierunek. Na podstawie samych danych psychologicznych można pokazać, jak należy trafiać na ślad prawdziwy. „My, powiadają mamy fakty!" Ależ fakty to jeszcze nie wszystko; przynajmniej połowa rzeczy na tem polega, jak umiesz obchodzić się z faktami!
 — A ty umiesz obchodzić się z faktami?
 — Toć nie można przecie milczeć, kiedy się czuje, kiedy się wie namacalnie, że dałoby się pomóc sprawie, gdyby... Ech!... Znasz szczegóły sprawy?
 — Właśnie czekam... o tym malarzu.
 — Widzisz więc, posłuchaj opowieści: akurat w trzeci dzień po zabójstwie, zrana, kiedy to jeszcze cackano się z Kochem i Piestrjakowem — chociaż tamci dowiedli swego każdego kroku — oczywistość krzyczy! — okazuje się nagle fakt wcale niespodziany. Niejaki Duszkin, chłop, utrzymujący bawarję naprzeciwko tego samego domu, zgłasza się do cyrkułu, przynosi pudełko jubilerskie z kolczykami złotemi i opowiada co następuje: „Przybiegł do mnie wieczorem, onegdaj, mniej więcej zaraz po ósmej" — dzień i godzina! uważasz? — „robotnik malarz, który i przedtem w ciągu dnia zabiegał do mnie. Mikołaj, i przyniósł mi to pudełko ze złotemi kolczykami i kamykami, i prosił, żeby mu dać na zastaw za nie dwa ruble, a kiedym go zapytał, skąd wziął? — oznajmił że znalazł na chodniku. Więcej go nie rozpytywałem się", to mówi Duszkin, „a wyniosłem mu papierek" — tojest niby rubla — „bo myślałem, że jeżeli nie u mnie to u drugiego zastawi, wszystko jedno — przepije, to już niech lepiej u mnie ta rzecz będzie: dalej położysz, jak to powiadają, bliżej weźmiesz, a okaże się co, pójdą pogłoski jakie, to ja przedstawię." — No, naturalnie zawraca on tam gitarę, łże jak koń, bo ja tego Duszkina znam, sam fanciarz i przechowuje kradzione, a trzydziestorublowej rzeczy nie brałby dlatego od Mikołaja, żeby ją miał „przedstawić". Poprostu zląkł się. No, ale pal go licho — słuchaj; mówił dalej Razumichin: — A chłopa tego, Mikołaja, znam ja od dziecka, bo on z naszej guberni i powiatu Zarajskiego, bo my oba razańscy. A Mikołaj choć i nie pijak, ale pić lubi, i wiadomo nam było, że on w tym samym domu pracuje, maluje niby, razem z Michałem, a z Michałem oni z jednych miejsc. I otrzymawszy papierek, on zmienił go zaraz, wypił od jednego razu dwie lampki, wziął resztę i poszedł, a Michała to ja z nim wtenczas nie widziałem. A na drugi dzień usłyszeliśmy, że starą Alinę i jej siostrę Elżbietkę toporem zamordowano, a my ich uznawaliśmy i zaraz też wzięło mnie zwątpienie co do onych kolczyków, bo wiadomo nam było, że nieboszczka dawała pieniądze na zastaw. Poszedłem ja do onego domu i zacząłem powoli, po swojemu, wybadywać, przepatrywać co i jak, a zaraz najsamprzód spytałem, czy jest Mikołaj? I mówił mi Michał, że Mikołaj zahulał się, przyszedł do domu o świcie, pijany, w domu przebył nie dłużej, jak dziesięć minut i znowu wyszedł, a Michał go już potem nie widział i robotę sam wykończa. A robotę mają oni na jednych schodach z zabitemi, na pierwszem piętrze. Dowiedziawszy się tego wszystkiego, nicem nikomu nie mówił — to mówi Duszkin — „a o zabójstwie wszystko dowiedziałem się co mogłem i wróciłem do domu, coraz to większe mając zwątpienie. A dziś zrana o godzinie ósmej" — to jest niby na trzeci dzień; uważasz? — „widzę, wchodził do mnie Mikołaj, nie trzeźwy, ale też i nie bardzo pijany, gadać z nim można. Siadł na ławce i milczy. A oprócz niego w sklepie był tylko jeden obcy człowiek, ale jeszcze spał na ławce, po znajomości, a i dwóch naszych malców. — Widziałeś, pytam, Michała? — Nie, powiada, nie widziałem. — I tu nie byłeś? — Nie byłem, mówi, od onegdaj. — A dziś gdzieżeś, nocował? — A na Piaskach, powiada przy Kołomeńskich. — A gdzie ty, mówię, wziąłeś wtenczas kolczyki? — A znalazłem na ulicy — i mówi to tak, jakby niepodobna, i nie patrząc. — A słyszałeś, mówię, że tak i tak, stało się tego samego wieczoru i na tych samych schodach? — Nie, powiada nie słyszałem — a sam słucha wytrzeszczywszy oczy i zbielał nagle, jak kreda. Ja tu mu opowiadam, patrzę, a on za czapkę i zaczął wstawać. Wtedy chciałem go przytrzymać: czekaj, Mikołaju, może wypijesz? A sam mignąłem na chłopaka, żeby drzwi przytrzymał i wychodzę z za lady; jak wtedy ode mnie nie pryśnie i na ulicę, galop, za węgiel — i tyłem go widział. Tom się i zwątpienia mojego pozbył, bo on ma grzech, tak jest"...
 — Naturalnie!... — wymówił Zosimow.
 — Czekaj! Słuchaj do końca! Zaczęli, naturalnie, szukać na wszystkie strony, Mikołaja i Duszkina, zatrzymali i zrobili rewizję, Michała także; poturbowali i Kołomeńskich — aż oto na trzeci dzień przyprowadzają samego Mikołaja: zatrzymano go przy rogatkach X., w szynku. Przyszedł tam, zdjął z siebie krzyż srebrny, i poprosił za krzyż wódki. Dano mu. W kilka minut potem, baba poszła do chlewka i widzi przez szparę; on w sąsiedniej komórce pas przywiązał do belki i zrobił pętlę; stanął na pniaku i chce sobie pętlę założyć na szyję; baba w krzyk, ludzie się zbiegli: „Takiś ty!" — „A prowadźcie mnie, powiada, do takiego to cyrkułu to się do wszystkiego przyznam!" Więc go też z należnemi honorami przyprowadzono do naszego właśnie cyrkułu. No, jak, skąd, co, ile lat — dwadzieścia dwa" — i t. p., i t. p. Pytanie: — „czy robiąc z Michałem, nie widzieliście kogo na schodach, w tej a w tej godzinie?" Odpowiedź: — „Wiadomo, przechodzili może jacy ludzie, ale co nam do nich" — „A czyście nie słyszeli jakiego hałasu, stuku". — „Nie, niceśmy takiego nie słyszeli". — „A czyś ty, Mikołaj, wiedział tego samego dnia, że taką to wdowę w takim to dniu i godzinie, wraz z jej siostrą zamordowano?" — „Nic nie słyszałem, o niczem nie wiem. Dopiero pan Atanazy na trzeci dzień w szynku mi powiedział pierwszy raz". — „A skądeś wziął kolczyki?" — „Znalazłem na ulicy." — „Dlaczegoś na drugi dzień nie przyszedł z Michałem do roboty?" — „A bom się trochę zahulał." — „A gdzie hulał?" — „A tam i tam". — Dlaczegoś uciekał od Duszkina?" — „Bom się zląkł wtedy strasznie." — „Czegoś się zląkł?" — „A że zasadzą." — „Jakieś się mógł zlęknąć tego, kiedy czujesz, że jesteś niewinny?..." No, wierz nie wierz, Zosimow, to pytanie było zadane, i dosłownie w takich samych wyrażeniach! wiem dokładnie, bo mi powtórzono z całą wiernością. No co? No cóż ty na to?
 — Tak, ale przecie poszlaki istnieją.
 — Ale co mi tam poszlaki, mnie idzie o to, o to, jak oni pojmują istotę rzeczy! Ale niech ich tam!... Parli go tedy, do muru, przyciskali, trapili, no i przyznał się: — „nie na chodniku, powiada, znalazłem, a w mieszkaniu znalazłem, w tem mieszkaniu, gdzieśmy malowali z Michałem." — „A to jakim sposobem?" — „A takim właśnie sposobem, że malowaliśmy z Michałem przez cały dzień, od ósmej rano, i jużeśmy mieli wychodzić, gdy Michał wziął pendzel i mnie po twarzy maznął farbą, maznął mnie po twarzy farbą i uciekł, a ja za nim. I lecę duchem za nim, a sam drę się na całe gardło; a jak się wychodzi ze schodów do bramy — wpadłem z rozpędu na stróża i na panów, a wielu z nim było panów nie pamiętam, stróż mnie za to nawymyślał, a drugi stróż także wymyślał, i stróżka wyszła i także nas skrzyczała, i pan jakiś z damą wchodził w bramę i także nas skrzyczał, bośmy z Michałem upadli w poprzek bramy: ja Michała złapałem za łeb i jąłem go walić, ale nie ze złości, tylko tak z miłości, dla żartów. A potem Michał uwolnił się i wybiegł na ulicę, a ja za nim, alem go nie dogonił i wróciłem do mieszkania sam jeden — bo już i czas było do domu powracać. Zacząłem się ubierać i czekam na Michała, może nadejdzie. I wtedy przy drzwiach w sieni, za ścianą, w kącie, nastąpiłem na pudełko. Patrzę, leży w papier obwinięte. Ja papier zdjąłem, patrzę haczyczki takie maluśkie, haczyczki, otworzyłem w pudełku kolczyki..."
 — Za drzwiami? Za drzwiami leżało? Za drzwiami? — zawołał nagle Raskolnikow, błędnym, przerażonym wzrokiem patrząc na Razumichina i powoli podniósł się, opierając się ręką o sofę.
 — Tak... a co? Co tobie? Coś się tak zerwał? — Razumichin także wstał z miejsca.
 — Nic, nic!... — wyszeptał Raskolnikow, opuszczając się znowu na poduszkę i znowu odwracając się do ściany. Wszyscy milczeli przez chwilę.
 — Zdrzemał się widać, to ze snu — wymówił nareszcie Razumichin, pytająco patrząc na Zosimowa; ten zrobił lekki, przeczący ruch głową.
 — No, mów dalej — rzekł Zosimow — cóż dalej?
 — A cóż ma być dalej? Ledwie zobaczył kolczyki, gdy zaraz, zapomniawszy i o mieszkaniu, i o koledze, złapał za czapkę i pobiegł do Duszkina, jak wiadomo, dostał od niego rubla, a skłamał mu, że znalazł na trotuarze, i zaraz jął hulać. A co się tyczy zbrodni, potwierdza to co dawniej: — „nic nie słyszałem, o niczem nie wiem, dopierom się na trzeci dzień dowiedział." — „A dlaczegożeś dotąd się nie zjawił?" — „Ze strachu." — „A dlaczegożeś chciał się wieszać?" — „Z myśli". — „Z jakich myśli?" — „A że zasadzą." — Oto i wszystko. Teraz jak myślisz, jakie stąd wnioski wyprowadzono?
 — A cóż tu myśleć, ślad jest, choć jaki taki, zawsze jest. Fakt. Nie mogą przecież wypuścić na wolę takiego malarza?
 — Ależ oni go poprostu mają za zbrodniarza! Nie wątpią ani odrobiny...
 — Ech, nieprawda, przesadzasz. No, a kolczyki? Zgodźże się sam, że skoro tego samego dnia i o tej samej godzinie kolczyki z kufra starej dostają się do rąk Mikołaja — zgódź się sam, że przecie musiały którędyś dojść do niego? To nie drobiazg przy takiem śledztwie.
 — Jak doszły, jak się dostały? — zawołał Razumichin, i miałżebyś ty, który przedewszystkem winieneś studjować człowieka, i masz sposobność, prędzej niż kto inny, poznać naturę ludzką — miałżebyś nie zrozumieć, tych wszystkich danych, co to za natura ten Mikołaj? Czyż nie widzisz, od pierwszego rzutu oka, że całe jego zeznanie jest najświętszą prawdą? Co do joty tak wpadły mu w ręce jak zeznał. Nastąpił na pudełko i podniósł je!
 — Święta prawda! Jednakże przyznał się, że pierwszym razem zełgał?
 — Słuchaj mnie, słuchaj uważnie: i stróż, i Koch, i Piestrjakow, i drugi stróż, i żona pierwszego stróża, i mieszczanka, co o tej porze siedziała u niej w izbie, i radca dworu Kriukow, który w tej chwili wstał z dorożki i wchodził w bramę pod rękę z damą, wszyscy, to jest ośmiu czy dziesięciu świadków jednozgodnie zeznają, że Mikołaj przycisnął Michała do ziemi, leżał na nim i walił go, a tamten wpił mu się we włosy i także go walił. Leżą oni w poprzek drogi i tamują przejście; wymyślają im ze wszystkich stron, a oni „jak małe dzieci" (dosłowne wyrażenie świadków), leżą jeden na drugim, piszczą, biją się, chichoczą, obaj drą się w niebogłosy z najpocieszniejszemi minami i jeden drugiego dopędza, jak dzieci, aż wybiegli na ulicę. Uważasz? Teraz więc rozważ sobie: ciała na górze jeszcze nie zastygłe, uważasz, jeszcze ciepłe, tak je znaleziono! Jeżelić oni zabili, albo sam tylko Mikołaj, a przytem zrabowali kufer z włamaniem, albo tylko przyjmowali jakikolwiek udział w rabunku, to pozwól że sobie zadać pytanie: czy godzi się takie usposobienie ducha, to jest krzyki, hałas, śmiech, bójka dziecinna w bramie — z toporami, z krwią, z zbrodniczym podstępem, ostrożnością rabunkiem? Zaledwie dokonali morderstwa, wszystkiego jakich pięć lub dziesięć minut temu — bo tak wypada, ciało jeszcze ciepłe, i nagle, porzuciwszy trupy w mieszkaniu otwartem, i wiedząc, że ludzie właśnie tam poszli, i, rzuciwszy zdobycz, oni, jak małe dzieci, tarzają się po ziemi chichoczą, zwracają na siebie powszechną uwagę i jest na to aż dziesięciu jednozgodnych świadków!
 — Naturalnie, że to dziwne! Oczywiście niemożliwe, ale...
 — Nie bracie, tu nie ma ale, a jeśli kolczyki, które w tym samym dniu i o tej samej godzinie znalazły się w rękach Mikołaja, stanowią rzeczywiście ważny dowód przeciwko niemu — dowód jednak, dający się obalić jego zeznaniem, a więc sporny dowód, to przecie należy wziąć na uwagę fakty łagodzące, zwłaszcza, że są to fakty jaknajpewniejsze. A jak sądzisz, według zasad naszej jurisprudencji, czy przyjmą, czy są zdolni przyjąć taki fakt — oparty jedynie tylko na prawdopodobieństwie psychologicznem, na samym tylko nastroju duchowym — fakt pewny i obalający wszystkie fakty oskarżające jakiekolwiekby one były? Nie, nie przyjmą za nic, nie przyjmą, bo pudełko znaleziono i człowiek chciał się powiesić „co nie mogłoby nastąpić, gdyby nie uważał się za winnego". Oto pytanie kapitalne, oto dlaczego ja się zapalam! Uważasz!
 — Tak, widzę, że się zapalasz. Czekaj, zapomniałem się zapytać: jak dowiedziono, że pudełko istotnie pochodzi z kufra starej?
 — To dowiedzione — odparł Razumichin, marszcząc brwi i jakby niechętnie. — Koch poznał przedmiot i wskazał na tego, kto zastawił, a tamten niezbicie dowiódł, że przedmiot był jego własnością.
 — Źle. Teraz jeszcze: czy kto nie widział Mikołaja wówczas, gdy Koch i Piestrjakow przeszli na górę i czyby tego nie można byłoby dowieść.
 — Właśnie, że go nikt nie widział — odparł Razumichin z niezadowoleniem — to źle właśnie; nawet Koch z Piestrjakowem nie spostrzegli ich, wchodząc na górę, chociaż ich świadectwo niewieleby teraz znaczyło. „Widzieliśmy, mówią, że mieszkanie otwarte, że tedy musiano w niem prowadzić jakąś robotę, ale, przechodząc, nie zwróciliśmy uwagi i nie pamiętamy, czy byli tam wówczas robotnicy, czy nie".
 — Hm. Tyle więc tylko jest na uniewinnienie, że bili się ze sobą i śmieli się. Przypuśćmy, że jest to dowód silny, lecz... Pozwól — że teraz: jakże ty sam objaśniasz ten fakt? Czem tłumaczysz znalezienie kolczyków, skoro istotnie on je tak znalazł, jak zeznaje?
 — Jak ja tłumaczę? Ale co tu tłumaczyć: rzecz jasna! Przynajmniej droga, po której trzeba prowadzić sprawę, jest jasna i dowiedziona, i właśnie dowiodło jej pudełko. Rzeczywisty morderca upuścił te kolczyki. Morderca był na górze wtedy, gdy Koch z Piestrjakowem stukali, i siedział zamknięty. Koch pośpieszył się i zeszedł na dół; wtedy morderca wyskoczył i pobiegł także na dół, bo już nie miał innego punktu wyjścia. Na schodach schował się przed Kochem, Piestrjakowem i stróżem do pustego mieszkania w tej właśnie chwili, kiedy Michał i Mikołaj wybiegli stamtąd, przeczekał za drzwiami, podczas gdy stróż i tamci przechodzili na górę, przeczekał aż kroki ucichły i zeszedł na dół jak najspokojniej akurat w tej samej chwili, gdy Michał z Mikołajem wybiegli na ulicę, wszyscy się rozeszli i nikogo nie było w bramie. Może go i widziano, ale nie zwrócono nań uwagi; alboż to mało ludzi przechodzi? A pudełko upuścił z kieszeni, gdy stał za drzwiami i nie spostrzegł tego, bo nie miał na to czasu. Pudełko jasno dowodzi, że on tam stał właśnie. Oto wszystko!
 — Zręcznie! Nie, bracie, to za zręcznie! Za zręcznie!
 — Ale dlaczego, dlaczego?
 — Dlatego, że wszystko się złożyło za pomyślnie... i związało się, jak w teatrze.

 — E-ech — zawołał Razumichin, ale w tej samej chwili drzwi się otworzyły i weszła osobistość nowa, nikomu z obecnych nieznana.

Zbrodnia i Kara - Fiodor DostojewskiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz