| Rozdział III | Zniknąć |

807 47 40
                                    

          Już byłam gotowa do wyjścia z pokoju. Nacisnęłam dłonią klamkę, jednak zanim ją pchnęłam, ostatni raz spojrzałam w okno, za którym ludzie już zmierzali ku Casicie. Niebo ściemniało, pokazując, że zbliża się ten wyczekiwany przez wszystkich wieczór. To był wielki dzień. Oby wszystko poszło dobrze. Nie dane było mi być przy ostatniej ceremonii wręczania daru, ale podobno nie skończyła się najlepiej.

          Gdy będzie już po wszystkim wracam do swojej codzienności w której nigdzie się nie wtrącam i jestem zwykłym szarym tłem w przeciętnym życiu mieszkańców. Właśnie takie życie jest mi pisane. Ten scenariusz został już napisany przez scenarzystę mojego życia. Tak naprawdę nigdy nie byłam pewna, czy aby na pewno właśnie tak chcę spędzić resztę swoich dni. Nigdy nie dano mi wyboru, a nawet jakbym go dostała to pewnie i tak nie wybrałabym właściwie. W końcu ani razu nie dane było mi żyć inaczej. Nie miałam żadnego sensownego porównania.

          – Martha, chodź na dół! Powoli musimy wychodzić!- Z zamyślenia wyrwał mnie krzyk Pani Guzmán. Odwróciłam wzrok od okna. Chyba troszkę się zagapiłam. Jednym ruchem ręki, chwyciłam leżący na szafce nocnej naszyjnik i zapięłam go sobie na szyi. Prawie i bym o nim zapomniała. Uśmiechnęłam się, poprawiając łańcuszek.

          – Już idę! – odkrzyknęłam, wybiegając z pokoju i z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi. Zbiegłam sprawnie po schodach, uważając, by przez przypadek z nich nie spaść. Gdy zostały mi już tylko trzy schodki, zeskoczyłam z czwartego stopnia, lądując zgrabnie, lecz niestety z hukiem, na dwóch nogach.

          Nagle znów dopadł mnie wcześniejszy ból głowy. Myślałam, że dzięki drożdżówce Juliety mi przeszło. Najwidoczniej nie zadziałało, a to przecież niemożliwe.

          – Mówiłam ci byś nie trzaskała drzwiami i zeskakiwała ze schodów– przypomniała mi kobieta, stojąca już w drzwiach. Kurcze, zapomniałam o tym. Surowym wzrokiem, przejechała po mojej sylwetce. – I popraw te włosy. – Gdy tylko znalazła we mnie jakąkolwiek wadę, od razu mi ją wytknęła i kazała poprawić.

          – Oczywiście. Już poprawiam. – Nieco skuliłam się zakłopotana, zdejmując z nadgarstka białą gumkę. Kobieta jedynie pokręciła, zrezygnowana głową. – Najmocniej przepraszam. – Dodałam jeszcze, zanim wyszła za drzwi.

          Stałam tak jeszcze chwilę w pustym i przyciemnionym pomieszczeniu. Zacisnęłam dłoń na krawędzi sukienki i podeszłam kilka kroków bliżej wyjścia, ostatni raz spoglądając na siebie w lustrze. Tak jak mi poleciła kobieta, zaplotłam szybki warkocz i przerzuciłam go sobie przez ramię. Chyba niczego nie zapomniałam. Odświętna sukienka w barwie zachodzącego słońca, jest. Biała koszula pod spodem, jest. Tego samego koloru rajstopy, są. Mój pozłacany naszyjnik, jest. Odetchnęłam na rozluźnienie, odchodząc od swojego odbicia. Ten wieczór nie może się nie udać. Oczywiście jeśli wszystko pójdzie jak trzeba, a tego nie mogę być pewna.

          Gdy tylko wyszłam na zewnątrz, obok mnie znikąd pojawił się Mariano, w jednej z dłoni trzymający zimne ognie.

          – Patrz co dla ciebie mam – wyszczerzył się, podając mi jednego. Przyjęłam go, spoglądając na mężczyznę z podniesionymi brwiami zdziwienia.

          – Dzięki? – Nie do końca wiedząca co powiedzieć, ruszyłam u jego boku w kierunku domostwa Madrigalów. – Ale ty wiesz, że nie mam już pięciu lat? – zapytałam tak dla pewności.

         – Serio? – Złośliwie udawał zdziwienie. – A tak się zachowujesz. – Zaśmiał się, na co przewróciłam oczami. Mijaliśmy właśnie grupkę wesoło uśmiechniętych dzieci z zimnymi ogniami w rękach, tak jak i my. Uśmiechy na ich twarzach poszerzały się im bliżej były magicznego domu. Czyżby to jego mistyczne właściwości tak na nie działały? Jakoś nie wydaje mi się, bym się tak zachowywała.

SKRADZIONY DAR • Encanto | Camilo MadrigalOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz