Szerokie jak prawie nigdy granice Rzeczypospolitej sięgały za Smoleńsk, ciągnąć za sobą bezkresne, zielone pola. Szczególnie na litwie i rusi, gdzie władza nie mogła uporać się z panującym na kresach bezprawiem. Bezprawie to było problemem jednak nie tak dużym w cieniu zwycięstw Polskiej korony i litewskiej pogonii. Był rok 1631. Rosjanie czuli ciągłe zagrożenie od zachodu a kraina białej rusi pod panowaniem litewskim i za sprawą polskiej magnaterii rozwijała się szybko. Ów Polscy i litewscy magnaci osobiście skupywali stamtąd ziemię, licząc na zysk i brak oporu ze strony drobnej, ruskiej szlachty.
Magnateria skupująca dzikie pola była łakomym kąskiem dla bandyterii składającej się z ubogiej szlachty a konflikty między tymi dwoma grupami miały rozpocząć brutalny i nieludzki ciąg zdarzeń...Zachodzące słońce oraz przelatujące kluczem ptaki zdobiły ruska krainę niesamowitym kontrastem barw: przechodzące w czerwień niebo oraz żywa zieleń będąca niejako wyznacznikiem gorącej pory roku jaka wtedy miała miejsce. Lekki wiatr budził do życia wszelkie krzewy i trawy. Uaktywnił się las będący niesamowitym i płodnym w zwierzęta oraz roślinność miejscem. Niedaleko obok tego lasu była położona wieś - Kroziny. Osada ta była miejscem spokojnym, licząca 15 domów należała do rodu Radziwiłłów. Nie można powiedzieć by robiła wrażenie w sensie zabudowy lecz była usadowiona w niesamowicie pieknym miejscu. Wrażenie mogła robić niewielka cerkiew będąca wizerunkiem tamtejszej ludności. Był to prosty budynek zbudowany z najzwyklejszego w świecie drewna, jednak w swej prostocie miała w sobie jakieś piękno.. Blisko wsi położone niewielkie jezioro będące dużym źródłem pokarmu miejscowych. Sam krewny Radziwiłłów docenił piękno tego miejsca mówiąc: "Bóg uczynił to miejsce dla szczęśliwców, którzy będą dbać z troską o ten skarb".
Mieszkańcy poziomem życia nie różnili się wiele od mieszkańców innych kresowych wsi. Dominujący był obraz raczej ubogiej ludności, było także kilka osób w biedzie skrajnej lecz stanowili wyjątek.
Jednym z lepiej prezentujących się majątkowo ludzi był Jan Sokołow. Drobny, jak na swój stan ubogi, młody szlachcic. Był on wysoki, o ciemnych włosach i zielonym oku. Zdawał wrażenie zadbanego co dawało mu niezłej wcale urody. Nikt nie wiedział skąd się właściwie wziął ów młody szlachcic w tej wsi. Był tajemniczy i raczej nie rozmawiał z ludźmi. Jeżeli już doszło do słownego zadania się z kimś to były to bardziej oficjalne sprawy. Chłopi mimo, że mieli prawo czuć się ignorowani przez Sokołowa to lubili go. Jeżeli ktoś poprosił go o pomoc to starał się wywiązać z dobrej prośby.
Zadziwiać mogła nienajgorzej umięśniona sylwetka szlachcica. Widoczne było, że w życiu dużo musiał się napracować, jednak od dawna żaden z okolicznych chłopów nie widział Sokołowa na polu. Zainteresował się tą sprawą nawet miejscowy pop (cerkiewny duchowny, odpowiednik księdza katolickiego). Osobiście spytał Sokołowa o to jak się utrzymuje nie pracując, trafnie zauważył, że nie żyje bogato. W odpowiedzi usłyszał od tajemniczego szlachcica, że robi interesy ze szlachtą w Orszy, (Miasto, dzisiaj położone na Białorusi) która znajduje się całkiem niedaleko Krozin. Tłumaczylo to częste wyprawy Jana.
Wieś żyła tak swoim naturalnym rytmem niczym doskonały mechanizm, który działa zgodnie i rutynowo...Następny dzień rozpoczynał się u Sokołowa normalnie. Spakował trochę jedzenia i szykował się do wyjścia ze wsi. Sokołów z racji faktu, że nie był bogatym posiadaczem ziemskim, nie stać go było na konia. Za "interesami" podążał pieszo. Przygotowując się do wyjścia usłyszał pukanie do drzwi jego niewielkiej posiadłości. Niewielkiej, ponieważ mieściła jeden duży pokój, jeden mały oraz piwniczkę. Stan jego chatki był nieco lepszy niż u chłopów, było dosyć ciepło w zimne pory, podłoga była wykonana z drewna co nie było takim powszechnym faktem w Krozinach.. Zaskoczony odwiedzinami Jan przez chwilę wahał się z otwarciem drzwi, czując podstęp wynikający z niecodzienności zdarzenia. Szlachcic podszedł do drzwi z ostrożnością i powoli pociągnął za klamkę będąc gotowym do obezwładnienia potencjalnego grabieżcy. Uchylił lekko drzwi i ku spokojowi duszy mógł lekko opuścić swój stan gotowości do ewentualnej konfrontacji.
Jego bystrym oczom ukazał się w drzwiach miejscowy chłop - Bartłomiej.
Był to chłop polskiego pochodzenia, jeden z przesiedlonych z kaprysu posiadaczy Krozin..
Sokołów spojrzał się obojętnie, jakby z apatią na chłopa..
- Czego chcesz?
- Yy Panie wielmożny, ja chciałem o radę spytać bo Pan szlachcic nasz przyjaciel i mądry..
Jan spojrzał na niego ze zdziwieniem. O rady proszono go często ale szybko wydedukował, że chodzi o sprawę innej wagi niż żywność bądź pomoc w pracy..
- Wchodź. Jak ci na imię, przypomnij?
- Yy Bartłomiej Panie.
- Co cię sprowadza do takiego prostego człowieka Bartłomieju?
- Pan jest urodzony zacnie..
- I? Pracuję jak wy, żyje często gorzej. - Odpowiedział stanowczo Jan.
- Dobrze, przepraszam ale nawet nasz kapłan mówił, że Pan dobrze uradzi.
- Taa - Odpowiedział obojętnie, jakby nie obchodziła go ta opinia.
- Pomoże mi Pan? - Zapytał chłop nieśmiało.
- Mów śmiało a ja.. postaram się uradzić.
- Bo yy chodzi o babę.
- Oo, a cóż się stało?
- Panie dobrodzieju, zakochałem się.
- No opowiadaj o kogo chodzi. - Obojętnie powiedział Sokołów przewracając oczamu.
- O łucje.
- Tą od Bogdana?
- Tak..
- No to próbuj, jeśli ci siła - odrzekł sarkastycznie Jan.
- Ale czy warto?
- Widzisz, osobiście uważam, że nie. Cała ta uczuciowość to zwykłe zaspokojenie swojej własnej pustki.
- Nie rozumiem.
- Nieważne.. Nie przekonasz się jak nie spróbujesz, nic złego się stać nie może. Porozmawiam z nią i coś spróbuję pomóc. Poklepał chłopa po ramieniu i poszedł szykować się dalej do opuszczenia wsi.
- Dziękuję.. a.. pan dobrodziej gdzieś się śpieszy?
Sokołów spojrzał na Bartłomieja i chwilę się namyślając rzekł:
- Tak, muszę dogadać pewną rzecz z przyjacielem.
- A to daleko chyba?
- Przed zachodem słońca powininem wrócić a jutro porozmawiam z Łucją i jej ojcem.
- Nie wiem jak dziękować!
- Póki co idź do siebie i spróbuj porobić coś pożytecznego. Odezwę się do ciebie jutro, nie mam dużo czasu.
- O.. oczywiście Panie..
Powoli się wycofał i niepewnie opuścił dom Sokołowa.
- To ci problemy - Zaśmiał się w myślach jan. Przyszykował on to co trzeba, założył pas z szablą u boku, zarzucił mały worek z chlebem i wodą na plecy i wyszedł z domu.
Sokołowa czekała około 2 godzinna wędrówka w tajemnicze miejsce gdzie był umówiony z jakimiś ludźmi.
Niewielu podejrzewało, że oto ci właśnie ludzie stanowią coś więcej niż powtarzany przez Jana "interes".
Wędrówka była żmudna, ponieważ temperatura idealnie oddawała trud włożony w przeprawę.
Po mniej więcej szacowanym czasie Jan dotarł na miejsce lecz nie była to gęsto zabudowana Orsza, na próżno w miejscu docelowym Sokołowa było szukać chat czy innych budynków oddających życie miejsca. Tam gdzie doszedł, nie było nic prócz malowniczego krajobrazu białej rusi: szerokiego stepu i lasu który miał ostatecznie stanowić punkt końcowy wędrówki Jana. Wszedł on do lasu jakby znał go doskonale, orientował się świetnie w terenie i doskonale wiedział gdzie miał się udać unikając głównych ścieżek. Dlaczego? W takim lesie najczęściej dokonywano ataków rabunkowych przez miejscowe grupy bandytów. Sokołów przechadzał się pewnie lecz cicho przez kolejne krzaki i obok kolejnych drzew. Przyroda dopisywała.. leśną cisze, głuchą od czasu do czasu zakłócały wszelakie dzięcioły czy inne ptaki. Jan na chwilę zatrzymał się by odetchnąć i jakby zaczerpnąć energii z bogatego naturalnie otoczenia. Po chwili zamyslu poczuł lekki, niespotykany dla niego niepokój.. Coś jakby to czy nie zawróci miało ważne znaczenie.. Szlachcic jeszcze przez około 10 minut podążał za pilną potrzebą "interesu" delikatnie posuwając się przez krzewy jakby nie chcąc ich niszczyć dla nie zostawienia śladu po sobię.
- Janie! To ty!?
Usłyszał po czym odrzekł
- Sokołow..
Nie ruszał się gwałtownie, bardziej z formalności niż strachu, poznał po głosie swego przyjaciela. Z różnych stron z krzaków zaczęło wstawać kilka osób czekających jakby na Sokołowa.
- Przyjecielu! - Powiedział jeden z nich podchodząc do Jana z wyciągniętą ręką
- Spodziewałem się tego Iwanie. - Odrzekł chłodno Jan jednocześnie podając rękę przyjacielowi.
- Witajcie przyjaciele! - dodał.
Odliczając Jana i Iwana było jeszcze trzech zamaskowanych znajomych Bogdan, Piotr oraz Dymitr. Wtapiali się w las, ubrania mieli przykryte liśćmi. Wszyscy posiadali kusze i szable przypięte do prowizorycznego pasa.
- I jak? Widzieliście coś już? - Spytał Jan Iwana.
- My tu od niedawna, póki co nic nie widzieliśmy.
- Dobrze..Panowie! - Krzyknął Jan. - Dziś wypatrujemy wozów, które będą uczęszczać ścieżką południową, najprawdopodobniej do Samej Orszy. Rozumiem, że też jak ja nie lubicie być jedynie parobkami mimo że szlachta!
- Tak! - Odrzekli wszyscy po kolei.
- Mam nadzieje, że i tym razem mi zaufacie. Ścieżka południowa to najczęściej używana do ważnego transportu, dobrze wiecie, że wozy poruszające się tą drogą są obsadzone eskortą.
Piotr podszedł do Jana spokojnie, spojrzał mu w oczy i rzekł:
- Przyjacielu? To nie pierwsza akcja, którą dowodzisz. Wiemy dobrze, że potrafisz uprzykrzyć życie tym magnackim kurwim synom.
Wszyscy patrzyli na Jana z podziwem, każda akcja rabunkowa jaką Szlachcic uczynił, powiodła się sukcesem. Mniej lub bardziej oczywiście. Nieraz łupy były pokaże a innym razem trzeba było zadowolić się samym chlebem.
Iwan czyli drugi w hierarchii grupy rzekł:
- Zawsze prowadziłeś nas i nawet kiedy blisko śmierci byliśmy, tyś znalazł sposób by zwyciężyć. Zasługujesz na dowodzenie i wierzymy w ciebie. Tak? Kompani?
- Tak. - Odrzekli zgodnie.
- Bene. - Odrzekł krótko Iwan, przekazując głos Janowi.
Jan spojrzał w ziemię jakby łapiąc wszelkie myśli, które wydawały się chaotycznie rozprowadzone w jego głowie:
- Więc tak... Tam.. - Wskazując ręką w kierunku południa lasu. - Za mną, cicho.
Pięcioosobowa grupa przedzierała się ze wzmożoną ostrożnością przez las. Każdy z kompanów Jana Sokołowa wiedział, że młody Szlachcic ma plan, który zrealizuje najpewniej chaotycznie, niemniej miał poważne zaufanie.
Jan prowadząc grupę rozmyślał jeszcze nad szczegółami planu...
- Janie - Zawołał cicho Iwan.
- Ta? - Odpowiedział jakby pogardliwie.
- Poznamy plan?
- Tak. - Odparł Jan przysiadając sobie na upadłym pniu. - Dymitr i Bogdan idą na drzewo, jeden po stronie lewej ścieżki a drugi po stronie prawej. Stamtąd zaczniecie strzelać z kuszy. My we trzech będziemy ostrzeliwać wóz z dołu. Będziemy zakamyflowani ale to kwestia czasu zanim odkryją skąd padają strzały i nas wyrżną. Dlatego więc macie mało czasu, musicie strzelać celnie aby pozbawić życia strażników z rusznicami. Nie mamy szans przeciw karabinom. Zrozumieliscie?
- Tak - Odrzekli po kolei.
- Dobrze, więc Piotr oraz Iwan będą strzelać zza tamtego pnia - Pokazując ręką na ledwo widoczny w oddali powalony pień.
- A ty? - Spytał Piotr.
- Ja nie mam ani łuku ani kuszy więc wkrocze do walki wręcz kiedy odkryją pozycję naszych strzelców i nadejdą od tyłu z naprzeciwka a wtedy wy ruszycie do szturmu od frontu.
Zrozumiano?
Iwan kiwnął głową dając znak, że zrozumiał koncepcje Sokołowa.
Był z miny wystraszony jakby wiedział, że ten plan to prawie samobójstwo. Podczas wcześniejszych schadzek, napadali na słabo zabezpieczone wozy, które poruszały się mniej istotnymi ścieżkami. Teraz miało być inaczej i atak bez strat wydawał się wręcz niemożliwy.
- Dobrze więc... Ustawiać się na swoje pozycje.
Przedstawiciele grupy śmiało lecz z niepewnymi wyrazami twarzy poszli zająć swoje pozycje, jednocześnie nie zdradzając bardzo swej obecności w lesie, zachowując pełną czujność. Jedynie Piotr, który był zachwycony talentem dowódczym młodego szlachcica bez zmiany wyrazu twarzy na bardziej negatywny poszedł wykonać polecenie.
Sokołów dochodząc do swojego miejsca zasadzki, zrzucił z pleców worek z jedzeniem i przysiadł pod drzewem..
Niesamowicie zachwycało go piękno tego miejsca. Promienie słoneczne przecinane przez korony drzew i ten chłód pod cieniem, niespotykany na piekielnie gorącym stepie. Jan przymknął oczy i myślał. Nie nad samą misją rabunkową lecz nad genezą tego co robi. Zadawał sobie pytanie "dlaczego?. Młody Szlachcic nie był zaniepokojony moralnie tymi czynami, wręcz nadawał sobie tytuł Boskiej pomocy. Uważał, że to on musi w obliczu gigantycznie majętnej magnaterii zdominować teren. Nie czuł przy tym żadnych emocji, żadnego żalu i żadnej litości dla niewinnych ludzi. Zachowywał się zawsze niesamowicie spokojnie i z gigantyczną przewagą rozsądku. Był niesamowicie inteligentny jak na osobę praktycznie niewykształconą. Z przyjemnością zaś lubił sobie wspominać w takich miejscach jak to swoje najlepsze lata kiedy potrafił czuć emocje mimo swojego charakteru. Wspominał o swojej dawnej miłości, którą nauczył wyrachowania i praktycznie wszystkiego co on sam potrafi. Los jednak nie był łaskaw dla Jana i jego dawnej miłości. Kobieta została wydana za pewnego szlachcica daleko od Krozin, wydana za niewielkie kosztowności.. Jan na początku źle to przeżył lecz teraz w chwilach jak ta zachowywał spokoj duszy, przekonując się, że nie robi to na nim żadnego wrażenia.
Gra wiatru idealnie komponowała wtedy z wnętrzem Sokołowa oddając wszelki spokój duszy. Spokojne podmuchy dawały niesamowite zrelaksowanie..
Czas mijał, ludzie Sokołowa trwali na pozycjach a wozów nie było. Szlachcica złapał lekki niepokój wiedząc, że w każdej chwili może stracić zaufanie a co za tym idzie wrócić do pracy na polu.
Sokołów coraz bardziej nerwowy siedział oparty o pień z zamkniętymi oczami, próbując zachować spokój. Złapał jedną ręką jakąś gałązkę leżącą nieopodal dłoni i łamał ją palcami jakby uwalniając w ten sposób stres.
Nagle Sokołow usłyszał w oddali nikły dźwięk pochodzący spoza gamy leśnych dźwięków natury. Otworzył oczy i skierował wzrok w ów miejsce i nasłuchiwał kilka sekund.
- Wozy.. Dwa! - Uśmiechnął się i dał ręką znak strzelcom naziemnym i tym obdarzający stanowiska na drzewach.
- Szczęście wreszcie dopisuje. - pomyślał i położył się wśród liści w pozycji gotowej do walki.
Uważnie wypatrywał uzbrojenia przeciwników. Przyglądał się każdemu szczegółowi, każdemu kamieniowi, każdej gałązce, która mogła w jakikolwiek sposób przeszkodzić operacji. Wiatr lekko pogrywał i pobudzał wnętrze Sokołowa. Czuł jakby dostał powiew oświecenia i reagował niczym liść na najmniejszy podmuch powietrza.
Wozy zbliżały się do ustalonego punktu coraz żwawiej. Przynajmniej tak Janowi się wydawało. Wizja potężnego łupu zaćmiewała umysł młodego szlachcica. Liczyła się dla niego tylko ta chwila, przypisywał jej Boską powinność. Jan spogląda w kierunku nadjeżdżających wozów z potencjalnym łupem:
- Trzech z rusznicami na każdy. - Powiedział w myślach.
Zadanie wydawało się niebotycznie trudne porównując ilość ludzi oraz zaopatrzenie służące do walki. Po stronie bandytów stała jednak natura i umysł Sokołowa. Wozy jadą, koła toczą się po ziemii wydając swój charakterystyczny dźwięk, coraz głośniej i coraz głośniej..
Jan widząc, że strażnicy zaopatrzenia nie są przygotowani i nie spodziewają się ataku podniósł rękę na znak gotowości strzelającym z góry.
Jeszcze chwila..jeszcze chwila ...
Jan uważnie wyczekiwał momentu co do ułamka sekudny. Oczy miał niesamowicie wpatrzone w cel.
Nagle! Jan machnął zdecydowanie ręką! Z góry poleciały dwie strzały! Przecięły szybko powietrze i trafiły dwóch strażników z wozu pierwszego. Celnie! Nie żyją! Jan uśmiechnął się i dał znak do ostrzału zza pnia. Strażnicy zeskakują z wozów, nie mogąc się zorientować z której strony idzie niebezpieczeństwo. Przewoźnicy podnieśli ręce do góry na znak poddania się. Nagle hałas desperackiej próby organizacji strażników zdominował króciutki charakterystyczny dźwięk strzału z kuszy - Cholera! - Trafiła jedna strzała, zauważyli pozycje.
Jan dał znak do strzelania bez rozkazu.
Strażnicy zza wozu traktują z rusznic - na ślepo zupełnie w stronę pnia.
Pierwszy! Drugi! Trzeci strzał!
Zaczęli biec w stronę pnia. Dymitr i Bogdan zaczęli koncertowo chybić. Presja wywarła na nich zbyt dużą dominację nad umiejętnościami. Piotr i Iwan widząc szarżujących wojaków oddali ostatni strzał! Jeden trafiony w głowę! Wyciągnęli szable i prawi by nie zdążyli. Żołnierze przy pniu, bagnetami próbują zabić przyjaciół Sokołowa. Jan jak zakładał plan rzucił się do szarży na plecy wroga. Strażnicy spostrzegli, że są w pułapce. Mieli nie naładowaną broń i do dyspozycji mieli jedynie bagnety. Stanęli przy sobie z wyciągniętą bronią w kierunku bandytów. Nagle padł puerwszy strzał ze strony drzewa. Strażnik padł martwy. Ostatni strażnik widząc totalną klęskę rzucił broń i podniósł ręce do góry:
- Poddaje się! Nie zabijajcie mnie!
- Bierzcie go. - Powiedział Jan do Piotra i Iwana.
Ci złapali go od tyłu za ręce aby nie mógł się ruszać.
- Po co wam to!? Ja nic nie zrobiłem! - krzyknął wojak
- Strzelałeś do moich ludzi, to wystarczy.
- Na kolana go! - Krzyknął Jan.
- Nieee!! Proszę!!! Niee! - desperacko błagał strażnik.
- Puśćmy go. - Rzekł Piotr.
- Jeśli go puścimy to wszystko powie i na następne transporty znajdą inną drogę.
- Zlituj się nad nim, jest niewinny.
Strażnik cały zapłakany chciał wzrokiem jeszcze wyprosić zmianę decyzji Jana.
Jan przybliżył się do jeńca, przyłożył mu szable do gardła i pociągnął w bok ze zdecydowaną siłą. Krew zaczęła tryskać na wszystkie kierunki, Iwan i Piotr szzybko puścili już martwego.
- To nie jest odpowiednie. - Powiedział Piotr do Jana.
- Ty masz swoje spojrzenie a ja swoje. Tyle, że ja mam tą przewagę, że daliście mi dowództwo..
- Tak ale pisaliśmy się na bogacenie się kosztem magnatów a nie mordowanie jeńców! - Wtrącił stanowczo Iwan.
- Musisz zrozumieć młody, że nawet ludzie kradnący zaopatrzenie nie mogą używać zbyt drastycznych środków. - Wytłumaczył już spokojniej Piotr.
- Nie widzę nic złego, udało nam się. Chcecie to bierzcie co wam się podoba, będziecie mi moralizatorami później.
Bogdan i Dymitr szli już spokojnie w kierunku wozu. A Piotr i Iwan niechętnie zaczęli przeszukiwać.
- Co tam macie w transporcie Panowie?! Haha! - ucieszony spytał Bogdan.
- Skóry w pierwszym i w drugim ziemniaki.
- Pakujcie ile możecie chłopcy, dobrze się spisaliscie - Powiedział do wszystkich zmęczony Jan.
- A z nimi co? - spytał Dymitr pokazując na prowadzących wozy.
- Macie chyba kusze - odrzekł spokojnie Jan.
- Nieeee! Nie zabijajcie nas! Nikomu nie powiemy! - Krzyknął jeden z nich siedząc na miejscu.
Drugi zaś zbiegł z wozu i zaczął uciekać w las. Nagle w jego plecach znalazła się strzała wystrzelona przez Dymitra.
- N-nie zabijaj mnie - Płacząc prosił drugi przewoźnik o litość Dymitra.
- Spokojnie - powiedział Dymitr pokazując zapłakanemu młodzieńcowi szablę.
- Widzisz? Życie to cierpienie, urąbie ci głowę i nawet nie zaboli haha. Pozdrów stwórcę ode mnie młody - Uniósł szablę wysoko i usiekł głowę młodzieńca.
Piotr zamknął oczy i zły na Jana poszedł usiąść się samotnie gdzieś pośród krzewów.
Jan zaś dobrał się do wozu, zadowolony ze swej pracy. Zapakował ile mógł i był jak inni gotowy do powrotu.
Piotr też przyszedł napakowac do worka kilka ziemniaków
- Czemu tak mało przyjacielu? - spytał Jan.
- Nie będę brał ponad stan, jeśli pochodzi to z takiego bestialstwa.
- Znowu narzekasz? Sam przyzwoliłeś mi na dowodzenie.
- Myślałem, że jesteś człowiekiem z sumieniem. Myślałem, że jesteś przyzwoity.
- Słuchaj no, gdybym był człowiekiem z sumieniem, dziś pracowałbym na polu i byłbym upokarzany przez upchanych do syta nieszczęściem innych magnatów. Wy tak samo.
- Doceniamy, że walczysz z nimi ale nie takim kosztem. Nie będę ryzykował Bożej łaski dla worka ziemniaków i skóry.
- Więc..musimy się rozstać. - Spojrzał pewny siebie Sokołów wprost w oczy Piotra.
- Tak będzie lepiej - odrzekł Piotr.
- Panowie, dziękuję za wszystko. - jeszcze raz powiedział i odszedł zdecydowanym krokiem w głąb lasu.
- Stary niespełna rozumu - Rzekł Dymitr.
- Iwan, też miałeś moralną zagwostke? - spytał podejrzliwie Jan.
- Miałem ale te łupy przyjacielu...
- To mi się podoba - uśmiechał się Jan i poklepał Iwana po ramieniu.
- Czas ruszać. - Powiedział Jan.
- No to co. Żegnajcie i do zobaczenia za trzy dni. - powiedział Dymitr i ruszył jako pierwszy w swą stronę.
- Tak, żegnajcie. - Powiedział Jan i poszedł także w swoją trase do Krozin.
CZYTASZ
Twoje życie jest moje...
Historical FictionRok 1631. Rzeczpospolita osiąga szczyt potęgi i szykuje się do poprawienia warunków rozejmu z 1629. Mimo olbrzymiej mocy Polski i Litwy, problemy nie znikają lecz nawarstwiają się. Wojny zewnętrzne i napięcia wewnętrzne testowały wytrzymałość kraju...