(Tekst przeszedł kosmetyczne poprawki - 17.07.2022)
Pół żartem, pół serio, zwłaszcza w tej części:
Wrota Sanktuarium uchyliły się z donośnym skrzypnięciem, które samo w sobie mogło przyprawić o ciarki na plecach. Niemniej jednak dopiero dźwięk, który nadszedł chwilę później, sprawił, że Stephen Strange, złapany znienacka podczas picia popołudniowej herbaty, zamrugał w szoku, niedowierzając własnym uszom.
— Strange!
Kiedy ten sam głos – głos osoby, która powinna nie żyć już od ponad pięciu lat – zabrzmiał jednocześnie z kilku innych kątów, Strange jedną ręką powoli, prawie w zwolnionym tempie, odstawił filiżankę. Nie zdołał do końca powstrzymać drżenia palców, pamiątki po wypadku; porcelana stuknęła cicho o spodek, kilka kropel herbaty pociekło po ściankach. Dźwięk jednak niemal natychmiast utonął w narastającym hałasie.
Dookoła drugiej dłoni, skrytej na kolanach, mężczyzna przywołał pomarańczowe linie zaklęcia, które szybko rozprzestrzeniło się na całe jego przedramię.
— Zanim cokolwiek powiesz, pozwól mi... nam uprzedzić cię, że to nie iluzja ani żadna gra. To warianty. Przychodzimy... w pokoju — kontynuował niczym niezrażony przybysz. — Potrzebujemy twojej pomocy. — Ostatnie słowo, niewątpliwie wycedzone przez zęby, było równie mało realne jak sama osoba, z której ust padło, ale magia osłon Sanktuarium nie mogła się mylić.
Loki.
Co najmniej kilkunastu Lokich.
Czy to kolejny koszmar, w którego środku uwięził go jego własny umysł?
— Nie miałeś być martwy? — W przeciwieństwie do dłoni Strange'a, jego głos nie zadrżał.
Bóg kłamstw skrzywił się, jakby połknął coś gorzkiego, ale zanim zdążył odpowiedzieć, inna jego kopia zmrużyła złośliwie oczy i sarknęła:
— A ty nie miałeś być przydatny? O ile mi wiadomo, zadawanie głupich pytań na niewiele zda się przy rozpadającym się multiwersum. — Popatrzył wyzywająco na starszego mężczyznę obok, którego rysy twarzy wydawały się Strange'owi dziwnie znajome. — I to niby ma być ten twój pomysł na to, jak to wszystko odkręcić?
Stephen zawsze uważał się za człowieka bardzo opanowanego, jednak każdy miał swoje granice.
Jego, najwyraźniej, było zgromadzenie w jednym pomieszczeniu kilku tuzinów przekrzykujących się „wariantów" Lokiego oraz mniej więcej takiej samej ilości podstarzałych gryzipiórków, których kilku innych jazgotliwych bogów kłamstwa nazywało Mobiusami.
— Strange! — Zabrzmiał pełen zniecierpliwienia pomruk, którego autora Stephen nie był w stanie zidentyfikować. Jego nazwisko odbiło się echem od ścian i wysokiego sufitu Sanktuarium, choć równie dobrze mogło je po prostu powtórzyć kilka innych wariantów. — Zamierzasz coś zrobić czy będziesz tak siedział? Słyszysz w ogóle, co tamten do ciebie mówi? Sprawa jest pilna!
Strange zaklął pod nosem i pomasował skronie, z każdym okrążeniem palców wciskając opuszki w skórę z coraz większą siłą. Nie dbał już ani trochę o to, czy intruzi wypełniający jego hall zauważą ogniste runy magii na jego rękach.
Powoli wypuścił powietrze, odliczając w myślach do dziesięciu, nim w końcu ryknął:
— CISZA! Czy któryś z was mógłby w końcu wytłumaczyć, co się, do cholery, stało i dlaczego właściwie uważacie, że mógłbym pomóc wam?
CZYTASZ
Reguła wzajemności | Loki | 5/5
FanfictionZAKOŃCZONE Reguły dla Lokiego miały tylko jedno znaczenie: istniały po to, by je łamać. A wszystko miało swój kodeks, również przyjaźń z Mobiusem, nawet jeśli bóg kłamstw chciał oszukiwać samego siebie, że tak nie jest. Mobius jednak zawsze miał ta...