Rozdział 40

8.2K 388 213
                                    




Cristóbal

Długo czekałem na ten moment, jebane trzydzieści dni. I w końcu tak przypadkiem wpadł prosto w moje ręce. Zbyt łatwo? Naiwnie? Całkowicie o to teraz nie dbam. Liczy się sam fakt, że wreszcie go dorwałem.

Przykładając mu broń do pleców, pragnąłem zabić go od razu.

— Cristóbal naprawdę chcesz zabić mnie na grobie własnej matki? – wysyczał pod nosem, rozglądając się na wszystkie strony.

— To byłoby zbyt proste. Będziesz cierpiał, tak jak cierpiała Célia i Susana. Tak, jak przez lata krzywdziłeś matkę. Ktoś wreszcie upomniał się o sławnego Hectora Carrerę.

— Nie rozśmieszaj mnie.

— Będziemy śmiać się razem, tato – docisnąłem mocniej broń do jego pleców, po czym chwytając go za ramię, dodałem: — zrobimy sobie małą, rodzinną wycieczkę, co ty na to?

— Sądzisz, że przyszedłem tutaj sam? Naprawdę jesteś taki głupi? – nie słuchałem tego, co mówił. Jeśli faktycznie jest tutaj wraz ze swoimi ludźmi, oboje nie wyjdziemy stąd żywi.

Pchałem go w stronę wyjścia, rozglądając się na wszystkie strony. Jednak nigdzie nie widziałem jego goryli. Może to taki blef, który miał być ostatnią deską ratunku, a może dopiero po wyjściu zacznie się prawdziwe piekło.

Przekraczając wyjściową bramę, zauważyłem czarnego SUVa stojącego po drugiej strony ulicy. Lepiej nie mogli być zamaskowani. Cóż.

Przystawiłem ojcu pistolet do głowy i wyprowadzając go siłą, chroniłem się nim, jak żywą tarczą. Ochroniarze widząc to, natychmiast opuścili samochód i bez namysłu rozpoczęli wymianę ognia. Kule omijały nas trafiając głównie w murowaną bramę cmentarza, choć sam fakt, że zaczęli strzelać w naszymi kierunku śmieszył mnie. Byli nieudolni i gdyby zależało mi na szybkiej śmierci Hectora, sam wystawiłbym go pod ostrzał. Popchnąłem go, rzucając na ziemię, a następnie chroniąc się za własnym samochodem, zacząłem strzelać na oślep.

— Pożegnaj się z życiem, Cristóbal. Moi ludzie nie przestaną strzelać, a jedyna twoja droga ucieczki prowadzi do śmierci – uśmiechnął się perfidnie, wtedy z całym impetem uderzyłem go pięścią w twarz. Zemdlał.

— Sukinsyn – wymamrotałem pod nosem.

Oparłem głowę o drzwi samochodu i biorąc głęboki wdech, zacząłem strzelać. Celowałem tylko w głowę, szybka i gwałtowana śmierć. Jeden, po drugim. Szło mi naprawdę dobrze, aż do momentu, w którym zabrakło mi amunicji. Wściekły rzuciłem w nieprzytomnego ojca pistoletem i przeszukując go nerwowo, liczyłem, że znajdę u niego broń. Niestety, nie tym razem. Muszę zaryzykować albo teraz, albo nigdy. Otworzyłem tylne drzwi, po czym wsadziłem ojca do samochodu, a sam przeciskając się przez przednie miejsce pasażera, zająłem fotel kierowcy. Strzały nie ustępowały, choć przy życiu zostało tylko trzech ochroniarzy. Przekręciłem kluczyk i omijając strzał, który zbił boczną szybę odjechałem z piskiem opon. Ludzie mojego ojca natychmiast ruszyli za mną.

Jadąc środkiem głównej ulicy w Monte Carlo, omijałem samochody raz z lewej, a raz z prawej strony. Piesi chodzący wzdłuż drogi zatrzymywali się kompletnie zdezorientowani. Wyciągając telefon z kieszeni marynarki, wybrałem numer do brata. Odebrał natychmiast.

— Przyślij mi ludzi do magazynu w Port de Fontvieille. Uzbrojonych ludzi, Pablo.

— Co się dzieje?! – zapytał podniesionym głosem, wtedy ja spoglądając na nieprzytomnego ojca, odparłem:

— Obchodzimy dzisiaj święto, braciszku. Dzień Ojca. Będę za piętnaście minut i mam ogon, więc spiesz się albo pochowasz i mnie – rozłączyłem się, rzucając telefon na siedzenie obok.

Adicción Mala - #DESEOOSCURO [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz