#8 - Płacz Aresa

380 22 17
                                    

##### Okolice Łowiczu, 25.08.1656 r. #####

(Króciutkie to ni jest to dopracowane, ni pokazuje cokolwiek stricte historycznego, po prostu tłem jest potop szwedzki, a jest to tylko taka mała próba emocji i zabawa trochę innym stylem pisania, na którą mnie wzięło jakiś czas temu w pociągu)

Jeśli to prawda, jeśli bóg wojny czasem stąpa po tej ziemi, to Warszawa jest pewien, iż właśnie ma go przed oczyma.

Rzeczypospolita nie pamięta litości, w tej chwili nie zna tej wartości ani nawet tego słowa. Zna tylko czerwień, krwawą czerwień, która skapuje z jego zbroi niczym z ofiarnego ołtarza. Ta zbroja, twarz jego, szabla, wszystkie trzy lśnią w słońcu rubinową poświatą. Ten szkarłat przesiąka go i otula, zdobi lamparcią skórę, poszarpane włosy czyni ułudnie bordowymi, wydzierając ostatki bieli z jego oblicza, zamazuje też rysy jego twarzy, nadając jej wygląd marmuru. Ta śliczna twarz jest niczym rzeźba – kamienna i zimna, pozbawiona zawsze goszczącego na niej uśmiechu.

Warszawa nie potrafi przed sobą dostrzec swojego kraju, swojego przyjaciela, nie widzi tam żołnierza, nie może zobaczyć człowieka. Jest tylko ta postać, niejako ludzka, niejako nie, może znajoma, ale obca na wskroś, jakby patrzył na samą Śmierć, lecz i niej nie potrafi wypatrzyć. To coś innego, coś żałośniejszego i podle ludzkiego. Przez to żaden Szwed nie uszedł żywy – jeśli któryś jeszcze oddycha, to nie na długo. Żaden Szwed nie ma prawa żyć, nikt z tamtego kraju nie ma prawa żyć, tamten kraj nie ma prawa żyć. Jeśli oni nie mogą żyć, to nikt w jego obecności nie ma prawa żyć.

Krzyki, wrzawa i brzęk metalu ucichły już dawno, jednak Litwin nie rusza się spomiędzy trupów. Stoi nad ciałem jednego z wielu zabitych przez siebie rajtarzy. Raz po raz wbija szablę w jego szyję, szatkując ją w bezkształtną miazgę. Każdy gruchot odzieranej przez karabelę kości, bulgot krwi, szczęk metalu i trzask chrząstek są dla niego niczym melodia. Ni to jego hymn, ni kołysanka, lecz i tak pieśń mu bliska, kojąca, jedyna, jakiej pragnie teraz słuchać.

Warszawa podchodzi powoli. Nagminnie przełyka ślinę i otwiera usta, aby się odezwać, lecz za każdym tylko przygryza wargi. Krzywi twarz, zaciska dłonie, waha się. Nie może się wahać. Musi coś zrobić. Po to, do cholery, tu jest. Musi jakoś opamiętać tego zagubionego dzieciaka.

— Już wystarczy, on dawno nie żyje — stolica podnosi głos, zatrzymując tuż za Litwinem i przygląda się uważnie jego ruchom.

Rzeczypospolita na moment drętwieje. Nie zerka na warszawiaka. Nie odzywa się słowem. Trwa w bezruchu niecałą minutę, a następnie, ku rozczarowaniu miasta, wraca do swojego zajęcia. Kaleczy zwłoki z nową gorliwością – dźga mocnej, dźga głębiej, dźga gniewniej. 

Stolica szuka pomocy. Potrzebuje pomocy. Rozgląda się za Czarnieckim, za choćby zwykłym żołnierzem, kimkolwiek, czymkolwiek, nawet konikiem kochanym. Nie ma nikogo, poza nim i Rzeczpospolitą nie ma w pobliżu nikogo żywego. Warszawa ciężko wzdycha, poprawia włosy i bezsilnie marszczy brwi. On sam jeden, marny człowiek, musi sam dać sobie radę.  

— Wystarczy już — warszawiak zaciska zęby. Łapie państwo ze wszystkich sił, jakie mu jeszcze zostały. Chwyta za nadgarstek oraz klatkę, przyciąga jak najbliżej siebie. Chce odwlec państwo jak najdalej, chce wytrącić mu szablę, uspokoić go i co równie ważne, chce przetrwać te zamiary w jednym kawałku.

A to nie będzie proste.

Puszczaj mnie! — kraj miota się jak rozszalałe z bólu zwierzę, na ślepo, z całych sił, gotowy się wyrwać, nawet jeśli połamie przy tym wszystkie kończyny. — Zabiję! Zabije go! I ją! Ją zabiję! Zabiję ich wszystkich! Zabiję! Zabiję, zabiję, zabiję, zabiję, zabiję, zabiję!

Materiały specjalneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz