Rozdział szósty

232 17 3
                                    

Levi obudził się tak jak zwykle. Zerknął na zegarek. Przespał trzy godziny. Westchnął i zerknął na miejsce, gdzie powinny być członkinie jego tymczasowego oddziału. Spały tam obie. Hanji wsparła się na Rizie, którą wstrząsnął dreszcz. Chwilę później otworzyła oczy. Zamrugała gwałtownie i rozejrzała się po pomieszczeniu. W szarych oczach kapral dostrzegł resztki przerażenia. Czyli ona też już zaczęła miewać koszmary?

Ich spojrzenia się spotkały.

– Kapral już nie śpi? – spytała, wyswabadzając się z objęć Hanji, którą ułożyła wygodniej o ścianę.

Nie odpowiedział, ale ona najwyraźniej tego nie oczekiwała. Podeszła do stołu, na którym zostawiła swoje oporządzenie. Zapięła sprzączki, zarzuciła na siebie kurtkę i poprawiła włosy. Kapral obserwował ją uważnie.

– Dokąd idziesz?

– Na cmentarz, nim ludzie się zbudzą – odparła i cicho ruszyła do wyjścia.

Odprowadził ją wzrokiem. Nie zatrzymywał jej. Andersen nie zamierzała uciekać, nie miała dokąd, ani do czego. Straciła cel w życiu. Wykonywała swoje obowiązki, ale nie z poczucia misji; nie to nią kierowało. Może jedynie obietnica, że ochroni nadzieję ludzkości. Dla niego były to tylko puste frazesy. Ona ochroni jego? Dobre sobie! Niby jak miała zamiar to zrobić?

– Gdzie Riza? – spytała zaspana Hanji, wyrywając go z zamyślenia.

– Na cmentarzu – odparł krótko i podniósł się z miejsca. – Ubieraj się. Jak wróci, wyjeżdżamy.

Skinęła głową. Przeciągnęła się, ziewając szeroko. Levi w tym czasie zaczął pakowanie ich skromnego dobytku. Wyszedł na zewnątrz, by oporządzić konie. Ze wzgórza miał świetny widok na cmentarz, bez trudu odnalazł sylwetkę dziewczyny. Stała w bezruchu.

Konie zarżały niecierpliwie w oczekiwaniu na wyjazd. Poklepał je po pyskach.

– Tak – mruknął cicho. – Mnie też nie podoba się ta atmosfera.

Zwierzęta były wyczulone na nastroje jeźdźców, a ich humory od wczoraj nie były zbyt radosne, szczególnie Rizy. Falco – ogier Andersen nerwowo udeptywał ziemię. Levi szeptał do niego uspokajająco, dopóki koń się nie uspokoił. Kapral pogłaskał go ostatni raz i spojrzał obok drzewa, do którego zwierzę było przywiązane. Zamarł, dostrzegając tam kilka drobnych kwiatków. Nie namyślając się, zerwał je i ruszył na cmentarz.

Przystanął obok Rizy wpatrującej się w nagrobek. W jej oczach czaiła się pustka, jakby chciała pokazać światu, że śmierć przybranej matki wcale jej nie obeszła. A przecież straciła najbliższą osobę.

– Powinnaś ją pożegnać – odezwał się cicho.

Przymknęła oczy, wzdychając ciężko. Rozstanie się z Miką nie było dla niej łatwe.

– Wiem.

– Pożegnaj ją – powtórzył z naciskiem, podając jej zerwane wcześniej kwiaty. Spojrzała najpierw na kwiaty, później na niego. – Bierz je – rzucił oschle, czując się coraz bardziej głupio, gdy tak trzymał wyciągniętą rękę. – Tak żegnasz zmarłych, mylę się? – Zacisnęła mocno wargi i przyjęła kwiaty. Kucnęła i położyła je na mogile. Spuściła głowę, jakby odmawiała krótką modlitwę. – Pożegnaj ją, Andersen. Tak jak żegnasz innych zmarłych.

– Nie – rzuciła twardo. – W tamten sposób żegnam zwiadowców. To byłoby dla niej jak obelga.

– Pozwól jej odejść. Jeśli tego nie zrobisz, twoja matka nie zazna spokoju.

Drgnęła na te słowa. Kapral celowo powiedział to najdobitniej, jak potrafił. Jeżeli Andersen nie pogodzi się ze stratą bliskiej jej osoby, stanie się słaba, podatna na zranienie. Z tego bolesnego przeżycia musi wyjść silniejsza.

Brzemię || Levi Ackermann x OC (Riza Andersen)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz