𝐗𝐕 - Pomocna Dłoń

15 4 8
                                    

1880. 8 Czerwca. Oldéro Paraíso. W górach obok El Juaréz.

Jechałem w kierunku gór, szukałem dobrego miejsca by rozłożyć namiot i rozpalić ognisko.
Chciałem chwilę zastopować, ponieważ nawet nie wiedziałem dokąd tak naprawdę zmierzam.

Porzuciłem wóz którym przyjechałem do Los Toluca i wziąłem konia barmana ponieważ nie będzie mu już więcej potrzebny.

Zatrzymałem się więc na skalnym klifie z którego widać było okolice. W oddali, nieco po lewej widziałem piętnące się po środku pustkowia miasteczko z którego przyjechałem - Los Toluca. Po prawej, mniej więcej 20 mil od niego było kolejne miasteczko. Niestety nie widziałem co jest dalej na południe, gdyż robiło się już zwyczajnie ciemno.

Piękne słońce chowało się za horyzontem witając jasny jak śnieg księżyc. Minął kwadrans i już zapadła noc, a ja wciąż spoglądałem w dal i delektowałem się widokami Oldéro Paraiso. W końcu zszedłem z rumaka, rozłożyłem namiot i rozpaliłem ognisko. Uznałem, że miejsce jakim był ten skalny klif z małą jamą w której się zagnieździłem był perfekcyjnym miejscem na obóz.

Księżyc był już wysoko na czarnym niebie, ja siedziałem przy ogniu myśląc o braciach. O tym, że właśnie tu miałem być z nimi. Szkoda
mi było młodego Johna, wiem że Marcus trzyma się dobrze w Kalifornii i mam zamiar go znaleźć po tym wszystkim jeśli moja sprawa ucichnie.

Zapuszkowana wieprzowina w sosie była potrawą która przyrządziłem na ogniu. To było moje ostatnie jedzenie, więc musiałem się przygotować na jutrzejsze polowanie. Zjadłem połowę po czym resztę zostawiłem na śniadanie.

Cisza jaka panowała tej nocy była cudowna. Słychać było tylko mój oddech co było niepokojące, ale i świetne w jednym. Uznałem więc, że pora położyć się spać. Zdjąłem buty i wszedłem do namiotu by położyć się do snu.

Nie minęły nawet trzy minuty gdy już zasnąłem.

Wstałem dosyć wcześnie, przed ósmą. Zjadłem zimne ale nadal dobre jedzenie i ruszyłem na polowanie wraz z moim karabinem Lancaster na plecach.

Zszedłem w dół do doliny na której wczoraj wieczorem widziałem parę saren na które miałem zamiar polować. Zaczaiłem się więc za drzewem przygotowałem karabin i zacząłem czekać na zwierzynę.

Wtem zza wysokiego monstrualnego dębu wyłonił się jeleń. Stanął tuż przede mną i spojrzał się na mnie. Ja już celowałem w niego z karabinu.

Strzał rozniósł się po okolicznych wzgórzach i całej dolinie. Ptaki zaczęły odlatywać z drzew wraz z echem. Moja zdobycz padła martwa pomiędzy drzewami w trawę. Niestety nie trafiłem czysto w serce tak jak chciałem i zwierzę chwile musiało się męczyć, więc wyjąłem mój nóż i skończyłem mu cierpienia.

- Dziękuje - odpowiedziałem krótko spoglądając na martwą zwierzynę.

Oskórowałem jelenia i mięso które było mi potrzebne schowałem do torby. Ruszyłem do konia gdy nagle usłyszałem za swoimi plecami głośny ryk. Odwróciłem się i jedyne co ujrzałem to olbrzymiego niedźwiedzia który biegł prosto w moim kierunku. Nie zdążyłem nawet mrugnąć a ten szybki skurwiel już rzucił się na mnie z krwiożerczymi zębami. Leżąc na ziemi próbowałem go jakos zepchnąć ale był zbyt ciężki. Wyjąłem rewolwer z kabury i oddałem 6 strzałów prosto w jego brzuch, a gdy kule się skończyły wyciągnąłem nóż i dźgałem go ile mogłem.

W końcu zwierzę odpuściło i odbieglo odemnie zostawiając mnie pocharatanego. Klnąc wstałem i ruszyłem w stronę mojego konia z zdobyczą. Następnie, gdy już na niego wsiadłem ruszyłem w stronę obozu.

𝐄𝐧𝐞𝐦𝐲 / Red Dead Redemption Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz