𝐈 - Początek Końca

44 12 20
                                    

1870. 3 Czerwca. Teksas. El Paso

Jestem Ben Thompson, brat Marcusa i Johna Thompsonów. Wraz z moim braćmi jesteśmy poszukiwani w okolicach El Paso za liczne morderstwa i kradzieże...

Obecnie uciekam przed stróżem prawa, po strzelaninie w salonie....

- O cholera jasna! - krzyknąłem nagle.

Mój koń upadł nagle martwy na ziemię, z powodu strzału z daleka. Gdy zorientowałem się, że leżę na ziemi, a koń przygniótł mi nogę, Szeryf Stanowy celował w moją głowę z strzelby dwulufowej.

- W końcu cię znalazłem, Thompson... - powiedział Stróż Prawa, odczepiając mój pas z bronią. - Twoich braci też niedługo dorwę...

- Tratatatatata - urwałem mu nagle, kiedy podnosili mnie skutego z ziemi. - Dobrze wiesz, że jeżeli wsadzisz mnie za kratki, to moi bracia wymordują was wszystkich, nie?

- Nie dopuszczę do tego, Ben - Szeryf zapalił papierosa. Między czasie jego zastępca przyszedł po jego prawej i odezwał się.

- Panie Van Winkle...

- Tak? - spytał się go, Winkle.

- Na wschodzie od słynnej Kopalni Złota Red Sky, podobno buntują się Rdzenni Amerykanie - dokończył zastępca, spluwając kawałkiem tabaki na ziemię. - Mamy coś z tym zrobić?

- Nie, ja jestem od łapania przestępców, a oni nie są nimi... - odpowiedział wyrzucając papierosa w piach. - No dobra, idziemy!

Skuty ruszyłem wraz z trzema innymi stróżami prawa do biura szeryfa. Szliśmy tak przez całe miasto. Miałem Skute dłonie i nogi, przez co chodziłem trochę kulawo, ale nie to mnie martwiło. Ludzie się na mnie gapili, jakby tylko czekali na ten moment kiedy będę miał sznur na szyi...

Wpakowali mnie za kraty w środku budynku o odpieli kajdany z moich nóg. Usiadłem na łóżku w mojej celi i przeglądałem się Marco Van Winkle, szeryfowi stanowemu El Paso.

- To... - odchrząknąłem. - Będę tu tak siedział, czy... mnie powiesicie?

- Pomyślimy nad tym... - odpowiedział Szeryf, siadając na krześle przed swoim biurkiem i dając na niego swoj
nogi.

- Jasne... Kiedy ty będziesz tak sobie myśleć co ze mną zrobić, ja wyjdę przez otwór w tej ścianie - pokazałem mu palcem na murowaną ścianę po mojej prawej. - I zniknę, odjeżdżając na moim rumaku...

- Słuchaj, Ben... - Szeryf Marco zdjął nogi z biurka i wstając z krzesła, ruszył w moją stronę. - Ty i twoi bracia nasporzyliście waszej rodzinie wsytdu... Thompsonowie byli bardzo szanowaną rodziną, a przez was... to się zmieniło. Wasz ojciec przewraca się w grobie, jak tylko słyszy strzał z rewolweru któregoś z was...

- NIE MASZ PRAWA MÓWIĆ O MOIM OJCU! - krzyknąłem na niego i złapałem prędko za kratę, chcąc ją wyrwać.

- Znałem Twojego ojca, Ben - Marco zapalił papierosa. - To był prawy człowiek, był bardzo mądry i uczciwy. W El Paso chcieli by został burmistrzem, ba! Nawet skandowali gdy przejeżdżał po głównej ulicy "Thomas Thompson na Prezydenta!"... ale...

- Zabił go bandyta... - dokończyłem, uspokajając się i siadając na niewygodne łóżko. - Chciał go obrabować, ale mój ojciec się nie dał...

- Przywieźli go nam z trzema kulami w czaszce... - Marco westchnął i wyszedł z biura, ponieważ jak sam zauważyłem ktoś zaczął go wołać...

Ja tylko siedziałem i czekałem i czekałem jakieś dwie godziny, aż nastąpi ten moment... I... nastąpił.

Ścianą wybuchła, a zamiast niej był średni otwór, przez który widziałem mojego najmłodszego brata - Johna. Miał czarną maskę i jasny kapelusz - po tym go poznałem.

Przestrzelil moje kajdany i wychodząc z więzienia wręczył mi mój pas z bronią i kapelusz.

Przywołałem konia, kiedy wraz z moim bratem zabijaliśmy wrogów. Wsiedliśmy na rumaki i uciekliśmy w minutę z El Paso.

- Gdzie Marcus? - zapytałem Johna, gdy już trochę się uspokoiło.

- W obozie. - odpowiedział John. - Tak poza tym... dobrze Cię widzieć, Ben.

- Ciebie też...

Jechaliśmy tak spokojnym galopem 20 minut, po tych 20 minutach byliśmy już w obozie.

Ta okolica nazywała się Green Brothers Mountain, było tu pięknie i zielono jak na okolice El Paso... zatrzymaliśmy się przed słupkami przywiązaliśmy konie i ruszyliśmy do naszego brata - Marcusa.

Siedział przy ognisku i patrzył na plan banku w El Paso. Był ubrany w wyblakłe spodnie jeździeckie, białą koszulę pod nowiusieńkim szarym płaszczem. Stylowy kapelusz był od zawsze, a jego starannie przycięty wąs wskazywał na to, że to Marcus Thompson...

- Dobrze Cię widzieć, bracie! - krzyknąłem do niego.

- Ben?! - wstał nagle, chowając plan do
t

orby. - Myślałem że już Cię nie zobaczę!

Przytuliliśmy się po męsku i usiedliśmy wszyscy razem wokół ogniska...

- No dobra, więc co to jest za plan? - zapytałem, zapalając papierosa.

- Więc, za trzy dni... napadamy na bank główny w El Paso - oznajmił Mark. - Strzeżony jest tylko przy skarbcu, chodź to nie znaczy, że nie przybędzie wsparcie...

- Co sugerujesz? - spytał go John.

- Ja i Ben wejdziemy głównej wejściem, zajmiemy się skarbcem i będziemy mieć zakładników. Ważne żeby zrobić to po cichu... - powiedział Marcus. - Zyskamy trochę więcej czasu na ucieczkę. A ty John, wejdziesz tyłami i zajmiesz się gośćmi banku.

- Ile jest w tym skarbcu? - zapytałem, poprawiając kapelusz.

- Codziennie szacuję się, że przyjeżdża tam około 20 tysięcy dolarów, co 3 dni opróźniają bank i wywożą na wschód.

- Czyli zgarniemy 60 tysięcy dolarów? To 20 kawałków na głowę! - stwierdziłem. - Wchodzę w to!

- Zaraz, zaraz, zaraz - przerwał mi John. - A co z Pinkertonami? Podczas ostatniego napadu na pociąg prawie nas zabili, co jeżeli specjalnie dają tam tyle pieniędzy byśmy zaatakowali ten bank?

- John, to jedyna taka okazja! - Powiedziałem do niego. - Uciekniemy do Meksyku, tak jak marzyliśmy! Do Chuparossy!

John zamyślił się, westchnął i spojrzał w ogień...

- Niech wam będzie. Ostatni napad w historii naszego życia i uciekamy do Chuparossy! - Oznajmił John i ruszył do swojego namiotu.

- Dobra, oby było w tym banku 60 tysięcy dolarów, Marcus - wstałem i również ruszyłem do namiotu.

- Będzie, będzie! Obiecuję...

O to i jest, kochani!
Pierwszy rozdział z "Enemy"
Trzymajcie się!

~Sztosik

𝐄𝐧𝐞𝐦𝐲 / Red Dead Redemption Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz