1 1 - deszcz

289 29 127
                                    

Piekło. Oczy go piekły, a powieki zbyt cienką stanowiły kurtynę, by odciąć je od potwornego bólu napływającego w głąb czaszki. Odrażające światło wrzynało się w jego umysł i to nie tak zwyczajnie, bo zbyt paskudny i ostry był to blask, przyprawiający o zawroty głowy i pulsowanie w skroniach.

Nie chciał zdejmować z twarzy przedramienia, którym przesłonił oczy, ale potrzeba znalezienia wody do ugaszenia pragnienia zbyt była silna, by nadal mógł leżeć w niewzruszonej pozycji. W gardle miał pustynię rozległą, która sucha była i nieprzyjemnie drażniąca jak piach, potęgowała jedynie napływające fale mdłości.

Zabrał więc rękę, a światło zakłuło go diabelsko, mimo że nadal miał zaciśnięte powieki. W desperacji chciał zabrać też światło, ale niestety nie był w stanie rościć sobie praw do tytułu Boga Słońca. Światło zostało i nadal biło w najlepsze promieniami skondensowanego bólu. 

Jego ciało nadal uporczywie domagało się wody, więc instynktownie sięgnął dłonią gdzieś w bok, ale niestety nie natrafił na tak wspaniałomyślny zbieg okoliczności. Swoją drogą nie wiedział nawet, gdzie jest, bo wspomnienia z nocy przepadły w deszczach i rozmyły się w zdradzieckiej mgle. Został więc sam na sam z nieznośnym uczuciem pokruszonego szkła przesypującego się w głowie. 

Policzył do trzech, ale nie mógł się zmusić do uchylenia powiek, które ciążyły mu, jakoby z mosiądzu były wylane. Policzył więc do dwunastu, bo po prostu pomyślał, że może wówczas będzie to choć trochę łatwiejsze (nie było). Jedyne co podczas odliczania było coraz to bliżej to granica zwrócenia zawartości żołądka. Po raz pierwszy czuł się tak podle i tak fizycznie niestabilnie w całym dotychczasowym życiu, chyba niezbyt spieszno było mu do zawarcia znajomości z kacem, ale oto nadeszło. 

I wtem, przyjemny brzdęk szkła odstawionego na parapet obok jego głowy dotarł do jego uszu wraz z błogosławionym chlupotem przelewającej się wody. Naraz podniósł się na łokciach i z bólem wymalowanym na twarzy, uchylił lekko powieki, by wiedzieć, w którą stronę pokierować łapczywie sięgającą przed siebie dłoń.

Osoba stojąca nad nim najwyraźniej dostrzegając jego walkę o życie, ukróciła jego starania. Dobrodziej przystawił rąbek szklanego naczynia do jego popękanych ust i przechylił delikatnie, by mógł się napić, gasząc tym samym palącą suchość w gardle. 

I Chifuyu pozwolił sobie przejąć jurysdykcję nad ciężkim naczyniem, biorąc je w obie dłonie i zaciskając mocno palce na żłobionej w jakieś wzory powierzchni grubego szkła. Wtedy też coś przestało mu pasować w fakturze materiału, jak i w delikatnym szeleście, jaki słyszał nad uchem. Zebrał więc w sobie całą siłę psychiczną i otworzył oczy, choć obraz mu się rozlewał w wiele kierunków i nie chciał się wyostrzyć.

Jednak sekundy mijały, woda w naczyniu zdawała się nie kończyć, a on w końcu odzyskał zdolność widzenia lepszego niż przez zaparowaną szybę. Odnalazł się wówczas w sytuacji, kiedy to półnagi i ledwo przykryty jakimś starym kocem, żłopał wodę z wazonu z jakimiś ciętymi kwiatami. 

A skonsternowany Mitsuya wpatrywał się w niego z kpiącym uśmiechem i brwiami uniesionymi w pobłażliwym geście. I blondyn nic sobie z tego nie robiąc, dopił duszkiem do końca, choć czuł się głupio i sponiewierany do cna, bo taki też był.

– Mama kazała wam przynieść trochę kwiatków, bo miała wyrzuty sumienia, że kazałem wam spać w brudnym garażu – rzucił, nadal nie spuszczając oczu z jego dłoni tak kurczowo zaciśniętych na wazonie, że pobielały mu knykcie.

– Pić – szepnął gardłowo, mrużąc powieki, acz miał nadzieję, że w tęczówkach jego więcej błagania było niźli desperacji. No cóż, nadzieję zawsze mógł mieć.

Deszczem ~ BajifuyuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz